Czwartkowy koncert w Krakowie był moim potrójnym pierwszym razem. Pierwszy raz bowiem słyszałem zarówno legendarnego belgijskiego dyrygenta Philippe’a Herreweghe’a, niemiecką skrzypaczkę Isabelle Faust, jak i specjalizującą się w muzyce przedromantycznej i romantycznej Orchestre des Champs Elysées. Zespół ten został zresztą założony w 1991 roku właśnie przez tego dyrygenta, który jest też jego dyrektorem artystycznym i głównym dyrygentem. Na program złożyły się dwa sztandarowe dzieła niemieckiego romantyzmu: Koncert skrzypcowy Johannesa Brahmsa i II Symfonia Roberta Schumanna.
Pierwszy z tych utworów był wykonany w dość zaskakujący sposób. Kompozytora tego bowiem kojarzy się najczęściej z mięsistym, pełnym i jędrnym brzmieniem orkiestry. Zespół Herreweghe’a tymczasem zabrzmiał lekko i przejrzyście, a dyrygent umiejętnie wydobywał zarówno drugo, jak i trzeciorzędne szczegóły narracyjne – a to lekkie falowanie skrzypiec w akompaniamencie, a to szczegóły w partii drewna. Było to na pierwszy rzut ucha świeże i ciekawe, choć taka estetyka brzmienia kojarzyć się może bardziej z Mendelssohnem niż z Brahmsem. Faust grała na skrzypcach Stradivariusa „Śpiąca królewna” z 1704 roku. Jej interpretacja była wyrazista, rysowana dźwiękiem mocnym, ostrym, nieprzesadnie rozwibrowanym. Wysoki rejestr jej instrumentu był zaskakująco przenikliwy, niski odrobinę matowy. Faust zagrała w pierwszej części arcyciekawą kadencję Ferrucia Busoniego, która przez większość czasu rozwija się na tle akompaniamentu kotłów. Było to wykonanie na pewno bardzo nieromantyczne, odarte z patosu i jakichkolwiek śladów sentymentalizmu. Tempa były wartkie, a Herreweghe i Faust bez ociągania się poprowadzili też narrację w części drugiej, która ma czasem tendencję do przeciągania się. Zawadiacka i taneczna część trzecia wydawała się jednak odrobinę zbyt zagoniona. Na bis artyści wykonali Marzenie Schumanna w wersji na skrzypce i orkiestrę, antycypując to, co wydarzyło się w drugiej połowie koncertu.
II Symfonia Schumanna nie należy, oględnie rzecz ujmując, do lubianych przeze mnie utworów, a trudno byłoby mi wskazać rzecz bardziej irytującą niż główny motyw dzieła: c – g prezentowany przez trąbki w oktawach w rytmie punktowanym. Zawsze wydawał mi się strasznie banalny i nadęty, jestem więc głęboko wdzięczny Herreweghe, że tak sprawnie ukrył trąbki i nie pozwolił im wykrzykiwać go przy każdym jego, jakże częstym, powrocie. Również to wykonanie było pozbawione patosu, a ostentacyjne gesty retoryczne były ograniczone do niezbędnego minimum. Herreweghe w umiejętny sposób wydobył dialogi pomiędzy poszczególnymi grupami smyczków w drugiej części, co dało zajmujący i ciekawy efekt. Podobnie jak w Brahmsie tempo było wartkie, a mająca tendencję do dłużenia się część wolna tym razem popłynęła wyjątkowo szybko.
Miałbym jednak duży problem, aby nazwać oba wykonania pełnokrwistymi interpretacjami. Pod względem jakości gry orkiestry wykonania stały na wysokim poziomie. Ładna była zwłaszcza gra sekcji drewna, a wyróżniała się tutaj zwłaszcza piękna solówka oboju w Brahmsie. Herreweghe jest struktualistą, dyrygentem obsesyjnie wręcz lojalnym wobec wskazówek zawartych w partyturze. Interesują go detale i z pewnością wiele czasu spędził, aby różne elementy maszynerii znalazły się na swoim miejscu. Nie narzuca swojej osobowości muzyce, ale też nie nasyca jej treścią i emocjami. Z jego wykonań zapewne zadowolony byłby Strawiński, oczekujący od dyrygenta całkowitego podporządkowania się woli kompozytora. Być może jednak próżno oczekiwać emocjonalności od człowieka, który wywodzi się z kręgu kulturowego, który wydał na świat intelektualną i chłodną polifonię franko-flamandzką. Z drugiej jednak strony Brahms i Schumann to nie Ockeghem ani Obrecht. Antyemocjonalna sztuka belgijskiego dyrygenta sprawiała, że wykonywane przez niego dzieła nie brzmiały porywająco. Owszem, były momenty, że było tam szybciej i głośniej, ale narracja nie była ani potoczysta, ani też zabiegi te nie powodowały wzrostu napięcia. Emocje towarzyszące słuchaniu tych wykonań równać się mogły tym towarzyszącym lekturze partytury: zauważamy detale, widzimy jak cała rzecz jest zbudowana, ale to zdecydowanie za mało. Romantyczna muzyka brzmi wtedy sucho i drętwo. Nie sądzę, aby Brahms i Schumann byli ulubionymi kompozytorami Herreweghe i aby taki dobór repertuaru był najlepszym sposobem pokazania jego kunsztu wykonawczego.
foto. KBF/Wojciech Wandzel