Praska Wiosna – Jakub Hrůša, Kirill Gerstein & Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia

Nigdy dotąd nie miałem okazji uczestniczyć w koncertach festiwalu Praska Wiosna. Impreza to zacna i prestiżowa, a jej korzenie sięgają 1946 roku, kiedy to odbyła się po raz pierwszy. Lista orkiestr, dyrygentów i solistów, którzy pojawili się do tej pory na festiwalu jest bardzo długa, a wybór kilku choćby nazwisk nastręczyć mógłby dużych trudności – tyle bowiem tam znakomitości. Miejscem, w którym odbywa się większość koncertów festiwalowych jest Obecní dům (wielbiciele kinematografii kojarzą go z filmem Obsługiwałem angielskiego króla Jiříego Menzla), dysponujący Salą Smetany, większa od sali koncertowej w Rudolfinum. Jeśli chodzi o moje wybory związane z festiwalem, to zdecydowałem się na wysłuchanie dwóch orkiestr włoskich. Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia miałem okazję słyszeć w listopadzie pod dyrekcją Pappano. Nie byłem tymi koncertami zachwycony, miałem wrażenie że zespół nie pokazał całego potencjału, a repertuar nie został dobrany zbyt szczęśliwie. Sobotnim koncertem dyrygował Jakub Hrůša, urodzony w 1981 roku czeski dyrygent, który cieszy się obecnie dużą popularnością. Jest dyrygentem gościnnym rzymskiego zespołu, który poprowadził w Pradze, szefem artystycznym Bamberger Symphoniker, a w 2025 roku obejmie stery w londyńskiej Covent Garden. Regularnie dyryguje także Orkiestrą Filharmonii Czeskiej, Berlińczykami czy Wiedeńczykami. CV imponujące, a ja jakoś do tej pory nie miałem okazji usłyszeć tego dyrygenta na żywo.

Pierwszym utworem w programie sobotniego koncertu było trzyczęściowe dzieło Bohuslava Martinů – Les Fresques de Piero della Francesca z 1955 roku, zainspirowana wczesnorenesansowymi freskami z cyklu Legenda Krzyża Świętego, znajdującymi się w kościele San Francesco w Arezzo. Utwór to typowy dla stylu kompozytora, utrzymany w onirycznym, nierealnym nastroju, bajecznie orkiestrowany. Wykonany został pod batutą Hrůšy w doskonale dobranych, wartkich tempach, które sprawiły że muzyka płynęła swobodnie. Ciepłe brzmienie włoskiej orkiestry doskonale pasowało do charakteru tej dziwnej muzyki, a dyrygent zadbał też o klarowność brzmienia (świetne solówki smyczków) i o podkreślenie (oczywiście tam gdzie było to potrzebne) ostrej, zdecydowanej rytmiki. Słuchało się tej interpretacji z zajęciem i wielkim zaciekawieniem.
Partię solową w Koncercie F-dur Georga Gershwina wykonał specjalizujący się w muzyce współczesnej Kirill Gerstein. Miałem go do tej pory za pianistę chłodnego i mocno intelektualnego, ale okazało się że odnajduje się także w zupełnie odmiennej stylistyce. Było w tym wykonaniu dużo lekkości, humoru, luzu i rozkołysania. Piękne było lekko rozwibrowane solo trąbki w ogniwie drugim i wtrącenia klarnetu w pierwszym. Jedynie tempo trzeciej części było za szybkie, a wykonawcy balansowali na granicy swoich możliwości. Dla Gersteina tempo było momentami za szybkie, przez co tracił klarowność artykulacji, niektóre fragmenty zamazywał i nie dogrywał do końca jak należało. Ale było to wykonanie efektowne, pełne entuzjazmu i jako takie zostało przyjęte gromkimi oklaskami. Na bis pianista wykonał Blame it on my youth Oskara Levanta w swoim własnym opracowaniu.

Gwoździem programu były jednak Tańce symfoniczne Siergieja Rachmaninowa, ostatni utwór tego twórcy, w którym zmodernizował nieco swój język muzyczny w stosunku do wcześniejszych kompozycji, mocno jeszcze osadzonych w estetyce romantyzmu. Ujawniło się w tym wykonaniu kilka problemów. Przede wszystkim jeśli chodzi o brzmienie drzewa i smyczków, to w odcinkach przeznaczonych tylko dla tych sekcji wszystko było w jak najlepszym porządku. Pewien problem stanowiła blacha, która poziomem nie dorównuje reszcie orkiestry. Traciły na tym ciężkie i zwaliste odcinki tutti, które nie były tak jędrne i soczyste jak można by się spodziewać. Drugiemu problemowi na imię mikrozarządzanie. Otóż dyrygent wydawał się w pierwszym ogniwie tak bardzo zainteresowany wydobyciem z faktury rozmaitych oczywistych i mniej oczywistych detali w partii drzewa, że straciło się z uszu obraz całości, a kulminacje wydawały się niedograne i nie dość plastyczne. W drugim ogniwie raziło zmanierowane mikrozarządzanie tempem – co pół taktu zwolnienie, potem przyspieszenie i tak dalej, aż do końca. Muzyka nie płynęła swodobnie, jej bieg stawał się wymuszony. Podobnie było w trzecim ogniwie, w którym mnóstwo było miejsc, które Anglicy określają niezbyt chlubnie jako dead spots. Zakończenie było jednak bardzo szybkie i bardzo głośne, wywołało więc gromkie oklaski, które zerwały się pomimo tego że dźwięk tam-tamu jeszcze rozbrzmiewał w najlepsze. Hrůša odwdzięczył się publiczności dwoma bisami – FuriantemTańcem komediantów ze Sprzedanej narzeczonej Smetany. Oba utwory zagrane zostały wspaniale – potoczyście, z wielką energią i charyzmą. Szkoda że jakości tych zabrakło w Rachmaninowie, gdzie dyrygent zwracał baczniejszą uwagę na to jak efektownie zaprezentować się na podium. Dyrygentura jak widać bywa sztuką autokreacji. Szkoda że cierpi na tym muzyka.

Foto. Petra Hajská

 

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.