Znakomity włoski dyrygent Riccardo Chailly uchodzi za jednego z czołowych wykonawców dzieł Gustava Mahlera. Z tego też powodu z wielkim entuzjazmem przyjąłem wiadomość o koncercie artysty z jego obecną orkiestrą, Filarmonica della Scala, podczas którego miał poprowadzić IX Symfonię austriackiego twórcy w wiedeńskim Konzerthausie. Ale plany zmieniły się i zamiast tego publiczność uraczono równie ciekawym programem złożonym w całości z dzieł twórców rosyjskich.
Solistą był urodzony w 1998 roku w Tokio Mao Fujita. Zagrał piekielnie trudny III Koncert fortepianowy d-moll Siergieja Rachmaninowa. Wykonał to wirtuozowskie dzieło z precyzją i rozmachem, momentami nawet imponująco. Zaletą jego gry była klarowność, która sprawiała że nawet w najszybszych i najbardziej ekscytujących fragmentach wiadomo było, o co w tej muzyce chodzi. Wszystkie plany narracyjne były tam starannie poukładane i niezwykle czytelne. Artysta przyznał mi w krótkiej rozmowie, że źródłem inspiracji było dla niego nagranie samego Rachmaninowa. Zaczerpnął z jego gry liryzm i brak ostentacji, co wyszło muzyce zdecydowanie na plus. Jeśli mi czegoś w grze Fujity brakowało, to pewnego emocjonalnego pogłębienia, większej czułości w stosunku do materii, ale na to ma przecież jeszcze czas. Miałem raczej wrażenie słuchania arcyzdolnego, bo arcyzdolnego, ale mimo wszystko jeszcze adepta odrabiającego pracę domową niż dojrzałego wirtuoza-wizjonera w stylu Borisa Giltburga. Jeśli o orkiestrę chodzi to w Rachmaninowie uwagę zwracał przede wszystkim sposób snucia przez smyczki rozlewnych, ciepłych kantylen. Frazowały z elegancją i wyczuciem, a Chailly dyrygował z uczuciem i widocznym entuzjazmem. Nieco mniejsze wrażenie robiło drewno, a jeszcze mniejsze – blacha, a zwłaszcza nieco matowo brzmiące trąbki. Brzmienie Filarmonica della Scala było też momentami zaskakująco donośne, bardzo mięsiste i konkretne nawet w piano. Pianista przyjęty został przez publiczność z entuzjazmem, za co odwdzięczył się wykonaniem jednej z etiud Siergieja Prokofiewa.
Drugą część koncertu rozpoczęła Chant funèbre Igora Strawińskiego, utwór wykonany tuż po napisaniu tylko raz, w 1909 roku i potem przez ponad sto lat uważany za zaginiony. Pisałem już o tym dziele i o jego pierwszym nagraniu, za które odpowiedzialny jest także Riccardo Chailly (dla przypomnienia – link TUTAJ). Włoski dyrygent nie zmienił koncepcji dzieła od czasu tej rejestracji. W wykonaniu mediolańskiej orkiestry dzieło to zabrzmiało plastycznie i sugestywnie, ale choć są w nim ostrzejsze akcenty, to jednak paleta barw jest utrzymana w odcieniach szarości, brak tu też potężnych kulminacji czy odcinków, w których orkiestra może pokazać prawdziwy blask brzmienia.
Fragmentów takich nie brakuje za to w VII Symfonii cis-moll Prokofiewa. Jest to dzieło wykonywane względnie rzadko, dość niejednoznaczne pod względem wyrazu – z jednej strony melancholijne, z drugiej strony groteski. Wykonanie pod batutą Chailly’ego było bardzo satysfakcjonujące. Mediolańska orkiestra przepięknie grała śpiewny, rozlewny temat, który pojawia się w pierwszym i w czwartym ogniwie. Była w tym wykonaniu przestrzeń i oddech, była też ujmującą naturalność. Wydaje się, że orkiestra la Scali ma intuicyjne wyczucie idiomu tej muzyki, a jej śpiewność bardzo odpowiada tym muzykom. Ale przecież nie tylko śpiewnością muzyka Prokofiewa stoi – to także nerwowa energia, kanciastość i motoryczne ostinata. Także tutaj Chailly nie zawiódł, a druga i czwarta część zabrzmiały naprawdę ekscytująco, ostro i wybuchowo. Znakomicie wypadły też efektowne glissanda harfy w finale. Chailly zdecydował się na wykonanie drugiego wariantu tego ogniwa, z szybkim i głośnym zakończeniem, które sprowokowało publiczność do długiej owacji, za którą wykonawcy odwdzięczyli się wykonaniem dwóch fragmentów z opery Miłość do trzech pomarańczy – Scherza i Marsza. Chailly dyrygował z entuzjazmem, bardzo sugestywnie. Ruchy miał oszczędne, ale nadrabiał żywą mimiką, za pomocą której komunikował się z muzykami. Uwagi, które miałem do brzmienia zespołu w Rachmaninowie stosowały się także do drugiej części koncertu. Najlepiej wypadły smyczki, a najmniej atrakcyjnie blacha. Miałem także wrażenie że piana mogłyby być cichsze. Choć orkiestra bez wątpienia reprezentuje wysoki poziom i jej gry słucha się z przyjemnością, to nie jest to jednak ekstraklasa – jak Berlińczycy, Wiedeńczycy czy Concertgebouw.
foto. Andrea Humer/Wiener Konzerthaus