W sobotni wieczór zawitałem po raz pierwszy do berlińskiego Konzerthausu, gdzie po raz pierwszy miałem okazję posłuchać na żywo Rundfunk Sinfonie Orchester Berlin, a także gry znakomitego niemieckiego skrzypka Christiana Tetzlaffa. Dyrygującego koncertem Vladimira Jurowskiego już znałem. Byłem kilka lat temu na jego koncercie w Londynie, podczas którego poprowadził II Symfonię Mahlera w taki sposób, że wbił mnie w fotel. Jest to bez dwóch zdań jeden z najwybitniejszych aktywnych zawodowo dyrygentów. Dowodzą tego zarówno jego koncerty jak i liczne nagrania. Wie co robi i jeśli już coś robi, to rezultaty są zazwyczaj wyraziste i wykonane z głową.
Program koncertu pomyślany był dość nietypowo, gdyż całe wydarzenie rozpoczęło wykonanie I Symfonii Friedricha Goldmanna. Ten żyjący w latach 1941-2009 twórca założył, że dokona w tym napisanym na początku lat 70. dziele dekonstrukcji ciągów przyczynowo-skutkowych w narracji muzycznej. Cel swój osiągnął i takowych powiązań rzeczywiście tu nie ma, aczkolwiek chyba dość trudno uznać to za zaletę tego dzieła. Podkreślić za to należy umiejętność operowania rozmaitymi orkiestrowymi efektami specjalnymi, które autor był w stanie uzyskać w tym utworze. Symfonia składa się z trzech ogniw – Allegro energico, Lento i Vivo. Dzieło Goldmanna zdecydowanie lepiej wypada podczas odbioru na żywo niż w czasie słuchania z płyty (lub YouTube). Widać interakcje pomiędzy muzykami a dyrygentem, a ten element performansu wnosi trochę urozmaicenia i pozwala oderwać się od samej muzyki, która nie jest sama w sobie aż tak atrakcyjna. Dużo tam perkusji, jest tam-tam i strojone gongi, są i ciekawe efekty dęcia przez puzonistów i trębaczy w same ustniki. Jurowski poprowadził rzecz na tyle ciekawie, błyskotliwie i efektownie, że spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem publiczności.
Skomponowany w 1924 roku Koncert na skrzypce i instrumenty dęte op. 12 Kurta Weila okazał się dziełem niebanalnym i niezwykle frapującym. Ciekawi już obsada, mamy tutaj bowiem (oprócz solowych skrzypiec) dwa flety (w tym piccolo), obój, dwa klarnety, dwa fagoty, dwie waltornie, trąbkę, kotły, perkusję (werbel, bęben basowy, trójkąt, talerze, ksylofon) oraz, last but not least, kontrabasy. Kompozytor uzyskał przez to bardzo specyficzne, surowe i cienkie brzmienie, przywodzące na myśl kompozycje Arnolda Schönberga czy Igora Strawińskiego (Symfonie instrumentów dętych!). Niemniej ciekawa jest budowa dzieła. Pierwsza część to surowe i poważne Andante con moto z cytatem z Dies irae – hołd dla nauczyciela Weilla, Ferruccia Busoniego. Drugie ogniwo składa się z trzech kontrastujących ze sobą odcinków wykonywanych attacca. W każdym z nich skrzypce dialogują z innym instrumentem solowym. W lekkim i dowcipnym Notturno z charakterystycznym rytmem punktowanym jest to ksylofon, w poważnej Cadenzy ważną rolę odgrywa trąbka, a w lekkiej i jednocześnie rytmicznej Serenacie flet i obój. Finał to Allegro molto, un poco agitato, muzyka dość niejednoznaczna w wyrazie – raz pełna niepokoju, innym razem liryczna i lekka. Frapuje styl, w jakim całe dzieło zostało napisane. Weill pełnymi garściami czerpał tu bowiem z muzyki kabaretowej, co sprawia że całość jest oryginalna, melodyjna, pełna inwencji i jednocześnie niebanalna. W pierwszym ogniwie Tetzlaff stosował dość dużo wibracji, ocieplał brzmienie i wprowadzał do niego odrobinę uczuciowości, której w samej muzyce za bardzo nie ma. W późniejszych ogniwach zwracała uwagę świetna, ostra i krótka artykulacja, która sprawiała ze muzyka była pełna blasku i lekkości. Znakomite były dialogi pomiędzy Tetzlaffem a poszczególnymi instrumentami w ogniwie drugim. Słuchało się ich z wielką przyjemnością. Jurowski prowadził orkiestrę lekko i z wyczuciem, tempa były tam generalnie dość szybkie, przez co muzyka swobodnie płynęła do przodu.
Balet Jeau de cartes (Gra w karty) Strawińskiego to utwór z 1937 roku, pochodzi więc z neoklasycznego etapu jego twórczości. Utwór składa się z trzech części (czy też, jak chciał kompozytor – „rozdań”). Z wielką przyjemnością słuchało się przejrzystej gry Runfunk-Sinfonieorchester Berlin. Poszczególne sekcje były ze sobą znakomicie zbalansowane pod względem brzmienia. Nikt tu nikogo nie zagłuszał, nikt nie wchodził nikomu w paradę. Muzycy mogli po prostu skupić się na graniu, co uczynili z radością i lekkością. Jurowski także tu utrzymywał szybkie tempa, szczególną uwagę zwracając na dialogi pomiędzy poszczególnymi grupami instrumentów.
Die sieben Todsünden (Siedem grzechów głównych) Weilla to satyryczny ballet chanté (balet śpiewany). Dzieło powstało w 1933 roku do tekstu Bertolta Brechta, z którym kompozytor już wcześniej współpracował (najbardziej znanym rezultatem ich współpracy jest Opera za trzy grosze). Libretto opowiada historię Anny, która opuszcza swoją rodzinę, aby udać się w podróż po siedmiu amerykańskich miastach celem zarobienia pieniędzy na budowę domku nad rzeką Mississippi. Postać Anny rozbita została na Annę I – cyniczną i praktyczną (jest to główna rola śpiewana) oraz Annę II (rola tańczona i mówiona), reprezentującą impulsywną stronę osobowości bohaterki. Pełniąca rolę greckiego chóru rodzina (w tej roli Männerquartett des Vocalconsort Berlin) to kwartet męski (partię Matki śpiewa bas!). Także w tym dziele Weila nawiązania do stylu muzyki kabaretowej są ewidentne i mocno uatrakcyjniają narrację. Dość kontrowersyjną decyzją było nagłośnienie wykonującej partię solową Katharine Mehrling, a także śpiewającego z balkonu kwartetu męskiego. Dźwięk był przez to sztucznie podbity i nienaturalny. Szkoda, bo solistka w ciekawy sposób operowała barwą głosu i starała się odnaleźć w tej muzyce rozmaite odcienie emocji, zależne od omawianego w danej chwili grzechu i od tego, którą Anną w danej chwili była (artystka wykonała partie obu bohaterek). Były tam też mniej i bardziej dyskretne elementy gry aktorskiej. Podziwiać można było brzmienie orkiestry, która znakomicie odnalazła się w idiomie tej muzyki. W ich grze i w dyrygowaniu Jurowskiego była lekkość i humor, była drwina i wirtuozeria. Znakomite było drewno, że szczeglnym uwzględnieniem klarnetów, a także blacha (kapitalne solówki puzonu i trąbki), perkusja czy, last but not least, brawurowo zrealizowana partia banjo i gitary, wykonana przez jednego artystę. Było tam czego słuchać!
Czy warto więc wybierać się do Berlina aby wysłuchać gry Rundfunk Sinfonie Orchester Berlin? Zdecydowanie tak! To doskonale zdyscyplinowany zespół. Decyzje programowe Jurowskiego jak i sposób ich realizacji także zasługują na wielkie uznanie.
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego