Semyon Bychkov, Czech Philharmonic Orchestra & Siódma Szostakowicza

Historia VII Symfonii C-dur Leningradzkiej Dmitrija Szostakowicza jest tyleż spektakularna co dobrze znana. Dzieje prawykonania kompozycji poświęconej ofiarom oblężenia Leningradu, rodzinnego miasta kompozytora, wywozu mikrofilmów z partyturą przez Teheran na Zachód, a także amerykańska batalia pomiędzy Toscaninim i Stokowskim, dotyczącą tego, kto ma poprowadzić pierwsze w tym kraju wykonanie – to jest historia. A jednak dzieło to budziło (i nadal budzi) kontrowersje. Żaden z wymienionych dyrygentów już do niego później nie wrócił. Amerykański krytyk Virgil Thomson nazwał Leningradzką „muzyką dla półgłówków” (ja mam w tej kategorii innych faworytów, ale to temat na inny wpis), a Rachmaninow po wysłuchaniu transmisji radiowej miał powiedzieć do przyjaciół jedynie „napijmy się teraz herbaty”. W innych komentarzach pisano o tym, że dzieło jest prostackie i mogłoby stanowić soundtrack do kiepskiego filmu wojennego. Obecnie jednak ocenia się Leningradzką bardziej pozytywnie. Na pewno poważnie i emocjonalnie podchodzi do niej Semyon Bychkov. Wszak przyszedł na świat właśnie w ówczesnym Leningradzie w 1952 roku, a wydarzenia opowiedziane dźwiękami przez Szostakowicza były treścią życia jego rodziców. Rodzina jego matki pochodziła z tego miasta i tam właśnie przebywała przez cały czas oblężenia. Ojciec, urodzony w Kijowie, brał udział w działaniach wojennych.

Jeśli o mnie chodzi to mam do tego dzieła stosunek ambiwalentny. Są w nim z pewnością piękne momenty, ale odrzuca mnie jego pompatyczność. Nie nazwałbym jej jednak kiczem (do tego kompozytor doszedł w swojej Dwunastej). Lubię odwoływać się do tego, co napisał kiedyś Skrowaczewski – wyznacznikiem wartości dzieła było dla niego to, czy zaspokaja ono głód prawdy estetycznej. W przypadku Leningradzkiej najeść do syta można się jedynie decybelami. To Szostakowicz w wersji soft, muzyka pisana „ku pokrzepieniu serc” i funkcjonująca też zupełnie niezależnie od intencji twórcy jako element sowieckiej propagandy. Kiedy słucham Czwartej, Piątej, Ósmej czy Dziesiątej to ani przez chwilę nie mam wątpliwości, że słucham arcydzieła. Tutaj jednak wątpliwości są. Nigdy do tej pory nie słyszałem Leningradzkiej na żywo. Wykonuje się ją bardzo rzadko, a muzyki rosyjskiej nadal się u nas przecież nie gra. Swoją drogą to bardzo ironiczne. Szostakowicz miał przecież polskie korzenie, a kiedy władza sowiecka chciała mu pogrozić, budząc przy okazji ksenofobiczne sentymenty – to sięgała właśnie po argument, że ma polsko brzmiące nazwisko…

To jednak historia. Aktualne pytanie brzmi – jak wypadło piątkowe wykonanie utworu pod batutą Bychkova? Przede wszystkim dyrygent świetnie dobrał tempa, prowadząc to dzieło z ujmującą naturalnością. Nic nie było tam zagonione, nic się też zanadto nie dłużyło. A z dwojga złego to chyba większy problem. Jeśli dyrygent próbuje doszukać się w ten sposób w Leningradzkiej głębi emocjonalnej – poniesie klęskę, zanudzając publiczność na śmierć. U Bychkova tego nie było, bo proporcje dobrał doskonale. Po drugie uwagę zwracało staranne i finezyjne cieniowanie dynamiki. Szczególnie dawało się ono odczuć w tak zwanym „epizodzie inwazji” (swoją drogą to część ta powstała nie tylko przed napaścią Niemiec na ZSRR, ale w ogóle przed wojną) w ogniwie pierwszym. Ciche ostinato werbla, ledwo słyszalne col legno smyczków przerodziło się w potężne, ogłuszające fortissimo. Jeśli wierzyć relacjom z drugiej ręki, kompozytor nazywał tę myśl „tematem zła”, a rozmyślnie banalna melodia, która narasta a w końcu wydaje się miażdżyć i pożerać wszystko na swojej drodze równie dobrze pasuje do Hitlera, Stalina jak i Putina. Kolejny element, który zwracał uwagę to doskonała jakość gry orkiestry. Sekcja blachy była tak rozbudowana, że dziesięciu muzyków oddelegowano na chór. Przepięknie brzmiał ekspresyjny, jedwabisty kwintet, który w części trzeciej naprawdę pokazał co potrafi. Duże wrażenie robiło też świetne rozplanowanie akcentów dynamicznych, nadające muzyce zadziorności. Zadziorność i czarny humor to elementy, które nierozłącznie wiążą się ze stylem Szostakowicza, a tak się składa że Orkiestra Filharmonii Czeskiej ma znakomite tradycje jeśli chodzi o nagrywanie tych utworów (Pierwsza, Piąta, SiódmaDziesiąta pod Ančerlem!). Dobrze wiedzieć że tradycje te mają się dobrze i że nadal są kultywowane.

Koncerty Bychkova były zresztą rejestrowane i za jakiś czas ukaże się nagranie Siódmej, każdy będzie więc miał okazję przekonać się na własne uszy jak mają się sprawy nad Wełtawą.

 

Foto. Czech Philharmonic Orchestra

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.