Koncert Seong-Jina Cho, Giovanniego Antoniniego i orkiestry NFM był prawdziwie intrygujący. Po raz kolejny w ostatnim czasie byłem świadkiem wykonania, w którym doszło do spektakularnego rozejścia się koncepcji solisty i dyrygenta. Na program wrocławskiego koncertu złożyły się dwa wczesne utwory Ludwiga van Beethovena – I Koncert fortepianowy C-dur op. 15 i II Symfonia D-dur op. 36.
W pierwszym utworze każdy z artystów pokazał inne oblicze dzieła Beethovena. Dyrygent – rozwichrzone, burzliwe, pełne pasji i napięcia. Solista – skupione, subtelne, wykalkulowane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Już pierwsze tutti orkiestry było elektryzujące – energiczne i zadziorne. Pomysły obu artystów były tak odmienne, że rzadko się ze sobą spotykali. Stało się tak tylko w Largo, gdzie dyrygent powściągnął na chwilę temperament. Jednak już finałowe Allegro scherzando powróciło do atmosfery konfliktu. Cho wykonał swoją partię ze stoickim spokojem, ani na chwilę nie zaburzał przy tym rytmu, a Antonini zapamiętale parł do przodu. Jakie jest moje zdanie na temat gry tego pianisty – o tym pisałem już TUTAJ. Jego wrocławski występ niczego w tej materii nie zmienił. Gra artysty jest dopracowana i wycyzelowana w najdrobniejszych szczegółach, ale jednocześnie… niewiele wnosi do kanonu. Paradoksalnie dużo bardziej interesujące było dla mnie to, co robi dyrygent i co dzieje się w partii orkiestry. Na bis Cho zagrał Balladę g-moll op. 23 Chopina. Jego interpretacja była dużo bardziej swobodna i spontaniczna niż wersja studyjna z albumu dla Deutsche Grammophon. Zwłaszcza piana w wysokim rejestrze wypadły świetnie – delikatnie i koronkowo. Nawet jeśli pianista i tu nie oszołomił mnie energią, to jego bis był urzekający i przekonujący.
Druga część wieczoru należała już w całości do Giovanniego Antoniniego i do Drugiej Beethovena. Włoski dyrygent zwracał baczną uwagę na to, co robi orkiestra, a i ona reagowała na jego wskazówki z ogromną atencją. Był bardzo ekspresyjny, ale jego gesty były zarówno sugestywne, jak i akuratne. Antonini w pełni wykorzystał potencjał orkiestry. Nie było to wykonanie zorientowane historycznie, ale brzmienie było podobnie przejrzyste. Tempa szybkie, narracja potoczysta, wejścia blachy ostre, rytm w partii kotłów podkreślony w wyrazisty sposób. Fascynowała energia tej interpretacji, swobodny przepływ muzyki, elektryzujące kulminacje, dyscyplina gry. To był Beethoven z pazurem, momentami buńczuczny, czyli dokładnie taki jaki Beethoven być powinien. Było w tym wykonaniu niekłamane przejęcie się dziełem i ogromne zaangażowanie. Pod koniec czwartej części dyrygent stopniowo przyspieszał, co sprawiło, że ostatnia kulminacja była iście wulkaniczna. Byłem zafascynowany i oczarowany.
fot. Bogusław Beszłej/archiwum Narodowego Forum Muzyki