Zgodnie z zapowiedzią Filharmonia Śląska kontynuuje prezentowanie publiczności dzieł kompozytorów związanych z tym właśnie regionem. Podczas piątkowego koncertu pod batutą Yaroslava Shemeta zabrzmiało scherzo symfoniczne Stańczyk Ludomira Różyckiego, wczesne dzieło kompozytora, którym debiutował jako symfonik w 1904 roku w Filharmonii Warszawskiej. Związki twórcy ze Śląskiem były raczej luźne i ograniczone do lat powojennych, kiedy to sędziwy artysta znalazł zatrudnienie w katowickiej PWSM, gdzie wykładał harmonię, instrumentację i czytanie partytur. Jeśli chodzi o wykonanie Stańczyka przez Orkiestrę Filharmonii Śląskiej, to było ono bardzo dobre, utrzymane w wartkim tempie, pełne życia i dobrze dobranych kontrastów. Pięknie zabrzmiała zwłaszcza solówka klarnetu. Wpływy twórczości dwóch Richardów, Wagnera i Straussa, są tu ewidentne (praktycznie każdy młody kompozytor wtedy tak pisał), ale Shemet podkreślił też słowiańską śpiewność i rozlewność tej muzyki. Moim zdaniem słuchana na żywo muzyka Różyckiego broni się. Naprawdę przyszedł czas na to, aby i ją odkurzyć, wydając box z poematami i baletami. Zasługuje na to, aby o niej pamiętano i aby jej słuchano.
Bez wątpienia atrakcją było też prawykonanie AtlantissForte, dzieła Hanny Kulenty, przeznaczonego na saksofon sopranowy, fortepian i orkiestrę. Partie solowe wykonali Magdalena Duś i Bartłomiej Duś. Jest to kompozycja jednoczęściowa, w której oba solowe instrumenty grają w zasadzie cały czas. Elementem spajającym całe dzieło był charakterystyczny opadający tonalny motyw, wpleciony w różnego rodzaju awangardowe efekty. Wykonanie było niezwykle staranne i dopracowane – zarówno jeśli chodzi o partie solowe jak i orkiestrę, miałem jednak silne wrażenie że w tym przypadku samo w sobie było bardziej atrakcyjne niż utwór, który mnie osobiście absolutnie nie porwał. Kompozytorka była obecna na koncercie i otrzymała swoją porcję braw, aczkolwiek muszę zaznaczyć że były one dość nieśmiałe.
Po przerwie zabrzmiała zaś VII Symfonia E-dur Antona Brucknera. Maestro Shemet zdecydowanie bardziej od tego kompozytora ceni Mahlera, a panuje nieoficjalne przekonanie, że skoro ktoś specjalizuje się w muzyce jednego z tych kompozytorów, to w dziełach drugiego nie będzie radził sobie zbyt dobrze. To oczywiście stereotyp, bo choć dzieła Brucknera bywają męczące w odbiorze i monotonne, to trafiają się wśród nich także kompozycje bardziej zwarte – jak właśnie owa ciesząca się popularnością Siódma, po którą sięgali nawet Arturo Toscanini czy Leopold Stokowski, czyli dyrygenci, których nijak się z muzyką tego kompozytora nie kojarzy. Bruckner jest dość niewdzięczny dla kwintetu, a to ze względu na upodobanie do niekończącego się wręcz tremolo. Źle się dzieje jeśli staje się ono tylko jakimś rozmytym pomrukiem w tle, kiedy traci ostrość i wyrazistość brzmienia. Całe szczęście już od pierwszych dźwięków było wiadomo, że jest dobrze. Przepięknie wykonana, soczysta kantylena wiolonczel grana ponad roziskrzonym tremolo smyczków wypadła wspaniale i stanowiła wstęp do świetnego wykonania całej symfonii. Shemet trafnie dobrał tempa, w żadną stronę nie przesadził. Nie było tu ani dłużyzn ani pośpiechu, muzyka płynęła swobodnie, był w niej czas na oddech i staranność w zakresie frazowania, a także podkreślenie tych typowo Brucknerowskich, obsesyjnych ostinat, które są tak ważne w Scherzo i w wielu innych odcinkach, jak choćby w kulminacyjnym momencie Adagia. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie blacha, która miała właściwy ciężar, masę i nasycenie dźwięku, a więc właściwości, bez których nie można mówić o udanym wykonaniu dzieł tego twórcy. Problem w tym, że sala na Sokolskiej jest zdecydowanie za mała na Brucknera. W kulminacjach dźwięk nie mieścił się w niej i nieprzyjemnie się urywał. Jest to coś, na co akurat ani orkiestra ani dyrygent wpływu nie mieli – to raz. A dwa – instrumentów dętych blaszanych było naprawdę dużo (aż 17 – 5 waltorni, 4 tuby wagnerowskie, 4 trąbki, 3 puzony i tuba), więc siłą rzeczy tutti musiało być głośne, bo trzeba było zachować proporcje dynamiczne. O ile więc w forte brzmienie nie wypadło najlepiej, o tyle w piano było znakomite. Kwintet wypadł bardzo dobrze – był gęsty i soczysty, satysfakcjonująco wypadło też drzewo (świetne solo fletu w pierwszej części), na wyróżnienie zasługuje też zdecydowanie piękne pod względem barwy solo trąbki w Scherzo. Jeśli chodzi o całościowe podsumowanie tej Siódmej to określiłbym ją jako świeżą i wciągającą. Charyzma Shemeta sprawia, że słuchając jego interpretacji nie sposób pozostać obojętnym na wykonywaną muzykę, sprawia że jest się wessanym w świat danego dzieła. I jeśli dyrygent ma jakieś zastrzeżenia względem muzyki Brucknera – to w ogóle nie było tutaj tego czuć.
foto. Wojciech Mateusiak Fotografia
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
Szanowny Panie! Niestety, nie mogę podzielić się wrażeniami z występu Filharmonii Śląskiej, bo zostałem postawiony przed niezbyt miłym wyborem: czy iść na koncert do NOSPR, czy do FŚ. Obie instytucje chyba się umówiły, bo tego samego dnia koncerty odbywają się w październiku, listopadzie, grudniu, styczniu, lutym, marcu i kwietniu, jakby nie było innych piątków. Według mnie to lekceważenie melomanów i marnowanie pracy muzyków. Sam – gdybym nie był postawiony przed wyborem – z pewnością wysłuchałbym również 7. symfonii Brucknera, która niedawno wykonywana była przez NOSPR.
Co do wieczoru w NOSPR: ciekaw byłem występu Hayato Sumino i rzeczywiście Japończyk zrobił na mnie wielkie wrażenie, jednak nie tylko on! Interesująco zabrzmiał Barber, dobrze słuchało się concertina Szpilmana, którego pogodny nastrój dramatycznie kontrastował z okolicznościami początków warszawskiego getta, kiedy powstawał utwór, wariacje Brahmsa na temat Haydna wypadły dość blado. Prawdziwą muzyczną ucztą była Błękitna rapsodia ze świetną grą orkiestry, improwizacjami Hayato i dialogiem między fortepianem i melodyką, w którą dmuchał pianista. Gwoździem programu okazał się jednak zagrany na bis utwór utwór Jamesa Johnsona (jeśli się nie mylę), w którym orkiestra NOSPR przeistoczyła się w ogromny big-band ze wszystkimi efektami typu wstająca sekcja dęta. Wykonanie było brawurowe, nawet chłodna z reguły Marin Alsop podrygiwała, dyrygując.
W listopadzie niestety kolejny dylemat. Czy Franck i Faure w NOSPR, czy Górecki i Holst w FŚ (z możliwością porównań do majowego koncertu NOSPR). Tym razem chyba wybiorę FŚ. Pozdrawiam z Katowic.
Szanowny Panie! Wybór rzeczywiście był owego dnia trudny, a mnie przekonał przede wszystkim (oprócz oczywiście Shemeta) fakt wykonania Siódmej Brucknera (w NOSPR słyszałem ją z Liebreichem dawno temu). Byłem bardzo ciekaw jak wypadnie blacha, bo sekcja ta wymaga jednak dość specyficznego podejścia. Symfonii Barbera wysłuchałem sobie akurat dzień wcześniej w nagraniu Neeme Järviego, więc jeśli spodobał się Panu ten utwór, to polecam to nagranie (dobre jest też to Alsop, sięgnął po to dzieł także Bruno Walter). Jeśli chodzi o politykę programową obu instytucji, no to niestety nie jest zbyt szczęśliwa. Zbyt szczęśliwy nie jest też repertuar NOSPR – jak na sezon jubileuszowy to przedstawia się skromnie… Jednak ta Ósma z FŚ będzie bardzo mocnym punktem kulminacyjnym. Jeśli chodzi o listopad – też wybieram FŚ, nie przepadam za Fournillierem. Słyszałem go dawno temu w Warszawie (właśnie w Symfonii Francka) i jego występ jakoś nie zapadł mi w pamięć i nie skłonił do powtórnego wysłuchania go na żywo. Pozdrawiam!
Szanowny Panie! Nie widzę, niestety, opisu Pana wrażeń z ostatniego koncertu w Filharmonii Śląskiej, dopiszę zatem kilka słów do poprzedniej recenzji.
Kierując się Pana radą, wybrałem się właśnie na ten koncert i zdecydowanie nie żałuję!!! Powiem więcej, był to jeden z koncertów, który zrobił na mnie największe od bardzo dawna wrażenie, a interpretacja „Planet” Holsta odkryła ten doskonale znany utwór na nowo! J. Shemet ma rzadki chyba talent wydobycia z partytury istoty utworu muzycznego. Było to słychać od samego początku, czyli świetnie znanego „Marsa”, w którym po raz pierwszy tak wyraźnie usłyszałem „militarne” akcenty w postaci „wojskowych” trąbek. „Magiczne” było wykonanie części szóstej! To wszystko w „gwiaździstej” scenografii i dobiegającym z oddali śpiewem chóru, tworzącym wspaniały efekt nieskończonej przestrzeni. Znakomity koncert.
Pozdrawiam z Katowic.
Dzień dobry! Niestety nie udało mi się dotrzeć na ten koncert, czego bardzo żałuję, bo zarówno z Pana opisu jak i z relacji moich znajomych wynika, że była to rewelacja (co mnie ani trochę nie dziwi). No nic, całe szczęście jeszcze wiele koncertów Shemeta przed nami. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam serdecznie!