Siódmej Mahlera nie gra się zbyt często, gdyż uchodzi za trudną w odbiorze, skomplikowaną i trudną dla orkiestry, dlatego też gra się ją rzadziej niż inne dzieła austriackiego kompozytora, a każde jej wykonanie budzi zrozumiałe zainteresowanie. Tym razem wykonania tego długiego i rzekomo zawiłego dzieła podjęła się australijska dyrygentka Simone Young, obecna szefowa Sydney Symphony Orchestra, która poprowadziła Narodową Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia w jej katowickiej siedzibie. Ta urodzona w 1961 roku artystka ma w swoim dorobku poważne osiągnięcia. Jest pierwszą kobietą w historii, która poprowadziła orkiestrę Wiener Philhamoniker, nagrała także komplety symfonii Johannesa Brahmsa i Antona Brucknera (wliczając w to dwie symfonie nienumerowane), a także, last but not least, tetralogię Pierścień Nibelungów Wagnera.
Rezultat owego spotkania nie był do końca zadowalający. W interpretacji artystki brakowało przede wszystkim potoczystości narracji i ogarnięcia całości formy tego wymagającego utworu. Orkiestra leciała naprzód, niesiona siłą rozpędu, ale zakończenia i początki nowych odcinków nie były w żaden sposób akcentowane. Artystka wydawała się nie mieć pomysłu na Siódmą, a to co znalazła w partyturze okazało się dla niej niewystarczające. Na domiar złego Young dyrygowała mało pewnie, co sprawiało, że wiele wejść było niepewnych i nierównych, a w jednym miejscu w pierwszej części puzony nie weszły w ogóle. Zdarzały się bardzo ładne solówki poszczególnych instrumentów lub ich grup. Zdecydowanie na plus wyróżniła się perkusja czy waltornie, które kilkukrotnie naprawdę pokazały na co je stać. Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o gitarze i mandolinie. Nie wiedzieć czemu muzycy grający na tych instrumentach pojawili się na estradzie po części pierwszej i opuścili ją po wykonaniu swojego (czyli czwartego) ogniwa. Już samo to nie było zbyt sensowne. Jeśli ktoś oczekiwał, że usłyszy co Mahler przeznaczył tym instrumentom do zagrania, to srodze się przeliczył. O ile mandolinę jeszcze od czasu do czasu było słychać, o tyle gitara nie była słyszalna w ogóle. Orkiestra nie była do końca zgrana, przez co brzmienie było momentami mocno zbite i gęste. Dobrze wypadły obie muzyki nocy, gdzie usłyszeliśmy ciekawe solówki drewna i gdzie narracja popłynęła wartko. Być może nawet lepszy był finał, w którym zwracały uwagę przede wszystkim wyraziste waltornie. Szkoda, że zespół nie ma na miejscu stałego dyrygenta, z którym mógłby na bieżąco pracować. Być może wtedy NOSPR mógłby wyjść z kategorii orkiestr obiecujących i spełnić w końcu pokładane w nim nadzieje.
Słuchając nierównej, chwilami bardzo dobrej, a chwilami dość niedbałej gry NOSPRu przypomniało mi się ironiczne powiedzenie: „Polacy mogliby przejąć władzę nad światem, ale im się nie chce”. Korci aby per analogiam powiedzieć, że NOSPR mógłby dawać świetne koncerty, ale…
foto. Klaus Lefebvre
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego