Praski koncert sir Johna Eliota Gardinera z Orkiestrą Filharmonii Czeskiej był ułożony w niestandardowy, intrygujący i ambitny sposób. Najpierw publiczność wysłuchała dwóch mało znanych dzieł, a na koniec symfonii kompozytora co prawda bardzo rozpoznawalnego, ale wcale nie tej zaliczanej do najbardziej popularnych. Ale po kolei!
Na pierwszy ogień poszła V Symfonia g-moll Leopolda Koželuha, twórcy pochodzenia czeskiego osiadłego w Wiedniu. Należał on do tego samego pokolenia co Mozart. Dzieło, które włączył do programu swego koncertu angielski dyrygent powstało rok przed dużo bardziej znaną Symfonią KV 550, utrzymaną w tej samej tonacji. Koželuh objął nawet po śmierci autora Eine Kleine Nachtmusik zwolnione przez niego posady na dworze cesarskim. I choć były to stanowiska eksponowane i prestiżowe, a twórca pisał świetną muzykę, to w pewnym momencie wypadła ona z mody, a młode wilki na czele z Beethovenem traktowały go lekceważąco. Tymczasem Symfonia g-moll, którą przestawił praskim słuchaczom Gardiner, okazała się dziełem wciągającym, niebanalnym i pełnym emocji. Angielski dyrygent poprowadził orkiestrę w małym składzie. Smyczki grały bez wibracji, co sprawiło że brzmienie tej sekcji stało się niezwykle specyficzne pod względem barwy, było też niezwykle przejrzyste. Wszystkie sekcje były tu w doskonałej harmonii, słychać było wiele warstw muzycznej struktury, a chociaż Gardiner narzucił szybkie tempo, to było ono w granicach wytrzymałości muzyki. Ba, doskonałe przygotowanie muzyków, świetne opanowanie intonacji i artykulacji dawało wrażenie zabawy dźwiękiem. Symfonia składa się z trzech ogniw – skrajne, utrzymane w szybkim tempie są napisane w formie sonatowej, powolna środkowa ma budowę trzyczęściową repryzową.
Bardzo atrakcyjnym dziełem okazała się także napisana na początku XX wieku Fantazja g-moll Josefa Suka na skrzypce i orkiestrę. Twórca ten był najpierw uczniem, następnie przyjacielem, a w końcu zięciem Antonína Dvořáka. Wpływy twórczości starszego kompozytora są tu wyraźnie słyszalne, co dodaje utworowi swojskości, ale forma w jaką dzieło zostało ujęte jest bardzo oryginalna. To w zasadzie rozbudowany, jednoczęściowy epicki koncert skrzypcowy, w którym znajdziemy zarówno fragmenty dramatyczne i popisowe, jak i odcinki śpiewne i liryczne. Znakomite wrażenie pozostawiło wykonanie partii solowej przez młodego (rocznik 1991) czeskiego skrzypka Jana Mráčka. Artysta ten odnalazł się zarówno we fragmentach szybkich, dynamicznych i wymagający od solisty przeze wszystkim gry pełnej blasku, jak i w odcinkach bardziej wyciszonych, w których na pierwszy plan wysuwały się elementy ciepłe i ekspresyjne. Widać że Mráček w roli solisty czuję się jak ryba w wodzie, że lubi kontakt z publicznością i lubi też występować z Orkiestrą Filharmonii Czeskiej. A jeśli jest w jego grze element popisowy, to nigdy nie wysuwa się na pierwszy plan i nie staje się celem samym w sobie. Mráček jest zdyscyplinowany, a popisy techniczne są spójnym elementem narracji muzycznej. Gardiner partnerował skrzypkowi prowadząc orkiestrę z wielką energią, z pazurem, ostro i dynamicznie. Gra smyczków była tu zupełnie odmienna – tym razem grały z wibracją, co sprawiło że brzmienie tej sekcji było zupełnie odmienne niż w dziele Koželuha – pełniejsze, cięższe, bardziej masywne i bardziej romantyczne. Artysta wykonał na bis fragment wariacji na temat Nel cor più non mi sento Niccolò Paganiniego.
Gwoździem programu była jednak V Symfonia Dvořáka, jego „pastoralna”, bo napisana w F-dur. Gardiner poprowadził to dzieło w mało romantyczny sposób, co wyszło mu zdecydowanie na dobre. Zadyrygował je w sposób zdecydowanie odmienny od czeskich dyrygentów – Kubelika czy Bělohlávka, którzy dyrygowali nim w dość ciężki i pełen patosu sposób. U Anglika tempa były konsekwentnie bardzo szybkie, artykulacja ostra jak brzytwa, a rytmy podkreślone w wyrazisty sposób. Malkontent mógłby się w tym miejscu skrzywić i zapytać co stało się ze śpiewnymi Dvořákowskimi melodiami, co z kontrastami agogicznymi? To wszystko tam było, ale zdyscyplinowane, konkretne, pełne wielkiego wigoru, świeże. Widać było że wspólna gra sprawia orkiestrze wielką przyjemność, a momentami miało się wręcz wrażenie słuchania wielkiej orkiestry kameralnej, w której artyści słuchają się wzajemnie i współpracują. Miękkie i ciepłe brzmienie tego zespołu w zestawieniu z ostrą, drapieżną interpretacją Gardinera dało znakomite rezultaty. Smyczki ponownie brzmiały inaczej niż w dwóch poprzednich dziełach – poziom wibracji był gdzieś pomiędzy dziełem Koželuha i Suka. Znakomicie zabrzmiało też początkowe solo klarnetu, a także wszystkie odcinki grane przez dęte blaszane, ze szczególnym uwzględnieniem waltorni. W ogóle wszechstronność, z jaką orkiestra odnalazła się w utworach należących do trzech zupełnie odmiennych stylistyk budziła podziw. Zakończenie Symfonii było jednym wielkim huraganem energii. Publiczność przyjęła to wykonanie z wielkim entuzjazmem, długo oklaskując dyrygenta i orkiestrę.
foto. Petra Hajska/Česká filharmonie