„Z serca – niech znowu do serc powraca” – takie motto zamieścił na karcie tytułowej Missa solemnis Ludwig van Beethoven. To późny utwór kompozytora, napisany mniej więcej w tym samym czasie co IX Symfonia. Rzecz w tym, że w odróżnieniu od niej msza jest utworem trudnym w odbiorze i nieprzystępnym, paradoksalnie przeznaczonym bardziej dla mózgu niż dla serca. Po części jest to kwestia gęstej, polifonicznej faktury – jest tam tyle planów narracji, że trudno się w nich połapać i uporządkować je percepcyjnie. Po drugie – Beethoven nie oszczędza wykonawców, każąc im grać głośno i szybko, co też bywa przytłaczającym doświadczeniem. Dlatego nie ukrywam, że mam z tym utworem problem (tak samo jak z Niemieckim requiem Brahmsa). Po prostu do mnie nie trafia, a dzieje się tak niezależnie od tego, kto batutą wywija. Nie przekonał mnie nawet Stanisław Skrowaczewski, który swego czasu poprowadził ten utwór w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Dlaczego więc wybrałem się do Wrocławia, gdzie na festiwalu Wratislavia Cantans utwór prezentował sir John Eliot Gardiner, Monteverdi Choir i Orchestre Révolutionnaire et Romantique? Otóż dlatego, że wykonywali go właśnie ci artyści. Któż bowiem jak nie wybitni wykonawcy mogą sprawić, że zmieni się zdanie o utworze, do którego nie jest się przekonanym? Z takim nastawieniem przyjechałem do Narodowego Forum Muzyki. Wieczór rozpoczął się od krótkiej przemowy dyrygenta, który poświęcił wykonanie pamięci Elżbiety II i jednocześnie nowemu królowi, Karolowi III. Był to na pewno z jego strony miły i zupełnie adekwatny gest, słowa artysty byłe pełne ciepła i humoru, ale osobiście wydaje mi się, że fenomen rodziny królewskiej jest u nas zjawiskiem egzotycznym i jednak niezrozumiałym. Zostawmy jednak te kwestie i skupmy się na najważniejszym, czyli na muzyce. Była to msza zadziwiająca, prowadzona w tempach zupełnie zawrotnych. Mało było tam miejsc, w których wykonawcy i słuchacze mogli złapać choć trochę oddechu. Czy było to wobec tego wykonanie dynamiczne? Tak, aczkolwiek tak agresywna interpretacja była jazdą po percepcyjnej i wykonawczej bandzie. Chór starał się jakoś w tych tempach wyrobić, ale łatwo nie miał. Smyczki grały oczywiście bez wibracji, co dawało bardzo specyficzny rezultat brzmieniowy. Blacha była ostra i głośna, drewno rzadko kiedy było słychać, a szkoda, bo było w tej sekcji kilka ciekawych momentów, jak choćby śpiew fletu. Warto wspomnieć też eterycznej o solówce skrzypiec w Sanctus – jednym z niewielu miejsc, w których można było trochę odetchnąć. Co do dynamiki – przez większość czasu było bardzo głośno. Głośno, szybko, a w rytmie dość sztywno i metronomicznie. Co do solistów – bas Matthew Rose i tenor Giovanni Sala byli znakomici, tak samo sopranistka Lucy Crowe. Mezzosopranistka Ann Hallenberg miała dość mały głos i ginęła w masie brzmienia.
Jadąc do Wrocławia przypominałem sobie to dzieło, słuchając nagrań Klemperera i Harnoncourta. Pierwsza z tych wersji była straszliwie masywna i pomnikowa (chociaż bardzo klarowna!), nie było to też oczywiście wykonanie historycznie poinformowane. Co do drugiej interpretacji – była niej miękkość, krągłość brzmienia, których bardzo brakowało mi we wrocławskim wykonaniu Gardinera. Imponował mi śpiew chóru, imponowała mi orkiestra, imponowało mi to, że wszyscy byli w stanie wyrobić się w tak szybkich tempach i jednocześnie przedstawić interpretację tak wysokiej jakości, zagraną z całkowitym przekonaniem o słuszności sprawy. Ale do serca mi ta msza nie trafiła.
foto Sławek Przerwa/NFM
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego