To druga już, po tej wrocławskiej, prezentacja Pieśni o ziemi Gustava Mahlera w tym sezonie artystycznym, której udało mi się wysłuchać. Łączą ją z poprzednią osoby solistów – Magdaleny Koženy i Andrew Staplesa. Dzieli je osoba dyrygenta, którym w wiedeńskim Musikverein był sir Simon Rattle, jednak największa różnica tkwiła w opracowaniu. O ile w stolicy Dolnego Śląska zabrzmiała wersja oryginalna, o tyle w Austrii Chamber Orchestra of Europe wykonała opracowanie kameralne Glena Cortesa z 2006 roku, w przygotowaniu którego pomagał mu zresztą Rattle. Różni się ono od wykonywanej innej kameralnej wersji Schönberga/Riehna pod względem obsady. Cortese nie zrezygnował z harfy (chwała mu za to!), jest też u niego więcej smyczków, podwójna jest też obsada wszystkich dętych, jest też (całe szczęście!) oryginalna perkusja. Obsada jest więc co prawda mniej liczna niż oryginalna, ale i tak znacznie liczniejsza niż ta zastosowana we wspomnianej wcześniej drugiej wersji kameralnej.
Jednak tym razem Pieśń o ziemi uzupełniona została Metamorfozami Richarda Straussa. To powstałe krótko po zakończeniu II wojny światowej dzieło jest elegią dla odchodzącego świata, pożegnaniem z rzeczywistością, która bezpowrotnie odchodziła w przeszłość. Stąd też wymowny cytat z marsza żałobnego z III Symfonii Beethovena, doskonale czytelny symbol. Utwór ten zabrzmiał pod batutą Rattle’a zrazu nieśmiało, jednak w miarę rozwoju muzycznej akcji napięcie rosło, a dyrygent sprawnie kształtował narrację, doskonale cieniując dynamikę i dbając o odpowiednio poziom ekspresji. Zmieniło się także tempo – w środkowej części stało się szybkie, a muzyka nabrała wielkiej żarliwości, by później znów zwolnić. Smyczkowcy Chamber Orchestra of Europe pokazali się od bardzo dobrej strony – wykazali się wrażliwością i inteligencją, tworząc pod batutą Rattle’a interpretację sugestywną i pełną emocji.
O ile więc pierwszy utwór podniósł oczekiwania na poziom dość wysoki, o tyle wykonanie Pieśni o ziemi oczekiwań tych w żadnym wypadku nie spełniło. Wersja Cortesa to ni pies, ni wydra. Ani to nie jest pełne, krągłe, symfoniczne brzmienie, ani nie jest to naprawdę mały zespół kameralny, w którym gra 10 osób. Były pewne plusy, bo blacha i drewno były zawsze doskonale słyszane (w uszy wbił się zwłaszcza kiks trąbki w pierwszej części, który mógł trochę zaboleć uszy), ale brzmienie smyczków było małe i cienkie. Także perkusja była dziwnie nieśmiała – oczywiście dzwonki czy trójkąt były doskonale słyszalne przez cały czas, ale bęben basowy czy tam-tam już niekoniecznie. Przez odchudzoną orkiestrę łatwo było przebić się śpiewakom (nawet w części pierwszej i czwartej), ale o dziwo ich wiedeńskie wykonanie było słabsze niż to we Wrocławiu. Wiele tu było fragmentów zamazanych, niedośpiewanych i niewyraźnych pod względem dykcji. Zarówno Kožená jak i Staples śpiewali na pół gwizdka, tylko okazjonalnie pokazując w tej muzyce coś ciekawego. Rattle różnicował tempa zdecydowanie bardziej niż Herreweghe, był bardziej ekspresyjny i emocjonalny, ale rezultaty nie zawsze były powalające. Część pierwsza brzmiała słabo i cienko, a kulminacja była niedograna, zbyt cicha i pozostawiająca wrażenie wielkiego niedosytu. Ten niedosyt wrażeń pozostał już do końca. Ostateczną porażką okazał się marsz żałobny w lodowato wręcz zimnym Pożegnaniu, w którym nie działo się zupełnie nic i któremu nie pomogły emfatyczne, bezwładne pauzy, które stosował Rattle. W obsadzie były tylko 3 kontrabasy, więc grane przez nie w tym ogniwie długo trzymane, niskie dźwięki w ogóle nie były słyszalne. W brzmieniu bardzo brakowało także mandoliny.
Największym plusem tego wykonania były więc solówki dętych drewnianych, które naprawdę dawały z siebie wszystko, i to ze znakomitym rezultatem! Również solo skrzypiec w części piątej było przepiękne – powolne zmysłowe, z ciekawie zastosowanym staromodnym portamento. Rozpatrując jednak wykonanie tej konkretnej wersji kameralnej jako całości, to był to eksperyment nieudany, którego nie powinno się powtarzać, gdyż nie daje satysfakcjonujących rezultatów. Rattle, zapytany o brzmienie sekcji smyczków w tej wersji, odpowiedział z rozbrajającą szczerością (niepodrabialny brytyjski akcent i ton świętego oburzenia musicie sobie wyobrazić sami): „Its a fucking chamber orchestra, what do you expect?”. Korciło by odpowiedzieć: „szacunku dla intencji kompozytora, szacunku dla samej muzyki i grania dzieł kameralnych w miejsce wciskanych do programów koncertów na siłę niedorzecznych transkrypcji”, ale zmilczałem.
foto. Dieter Nail / Wiener Musikverein
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego