Dużo miejsca poświęciłem ostatnio na romantyczne wykonania Piątej Beethovena. Był Nikisch, Stokowski, Mengelberg i oczywiście Furtwängler. Wszystkie te wykonania były bardzo subiektywne i reprezentowały romantyczny sposób patrzenia na Beethovena jak na herosa zmagającego się z przeznaczeniem. Pisałem też o interpretacji Richarda Straussa i podałem ją jako przykład wykonania lakonicznego, mało afektowanego i generalnie nastawionego na bardziej trzeźwy i rzeczowy ogląd prezentowanego dzieła. Jednak jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jedno wykonanie nie czyni trendu, dlatego też przyjrzymy się dzisiaj zbliżonym do interpretacji Straussa – obiektywnych, w których wykonawcy postawili sobie za cel realizację zapisu nutowego bez upiększeń i idiosynkrazji.
Felixa Weingartnera spotkaliśmy już przy okazji omawiania nagrań Fantastycznej Berlioza. Chwaliłem go wówczas za brak ostentacji i klarowność w budowaniu narracji. Tak samo jest też w jego nagraniu Piątej Beethovena z 1933 roku. Narracja biegnie do przodu płynnie, a wykonanie Weingartnera obywa się bez rażących zmian tempa i ekspresji. Dyrygenta nie interesowało tu eksponowanie własnej osobowości i doszukiwanie się na siłę kontrastów. Jego wykonanie jest bardzo normalne, ale jest też, niestety, rutynowe. Tam gdzie Strauss fascynował błyskotliwą energią, Weingartner ma do zaoferowania tylko poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Przyznam Wam się szczerze, że spodziewałem się po nim więcej entuzjazmu. Również dźwięk nie jest zbyt dobry, a w niektórych momentach dyrygent zaciera też niektóre szczegóły, nawet w grze tak pozornie oczywistej sekcji jak blacha.
Posłuchamy fragmentu pierwszej części z szybko i bez sentymentu potraktowanym recytatywem oboju:
Broni się część druga, zagrana płynnie i bez przeciągania. Posłuchajcie jednej z umiejętnie zbudowanych kulminacji:
Tak, równie konkretnie i rzeczowo, kończy się ta część:
Pozostałe części utrzymane są w podobnym duchu, ale brakuje im entuzjazmu i wyrazistości. Tak kończy się cała symfonia:
Felix Weingartner, London Philharmonic Orchestra, 1933, I – 7:52 (P), II – 9:43, III – 5:14 (P), IV – 8:47 [31:40], Naxos Historical
Była jednakże wśród dwudziestowiecznych dyrygentów postać ważniejsza niż Weingartner. Arturo Toscanini powszechnie traktowany jest jako jeden z najważniejszych dyrygentów, którzy za główne zadanie stawiali sobie podążanie za wskazówkami zawartymi w partyturze. Włoski Maestro był uznawany za głównego rywala Furtwänglera. Nie dziwi więc, że obaj panowie nie mieli wiele zbyt wiele zrozumienia i sympatii dla swoich interpretacji. Toscanini uchodził za wzorcowego orędownika obiektywizmu, stojącego na straży przestrzegania intencji kompozytora, podczas gdy Furtwängler uznawano za dyrygenta subiektywnego, skupionego na przekazywaniu własnej wizji wykonywanego utworu. Jednakże nawet taki obiektywista jak Toscanini pozwolił sobie przemycić do swoich nagrań całkiem sporo swojej osobowości. Toscanini miał bowiem to, czego Weingartnerowi bardzo brakowało – ognisty temperament, który sprawiał, że najlepsze wykonania włoskiego dyrygenta są tak przejmujące i tak gorące. Taka jest właśnie Piąta Beethovena, nagrana przez niego w 1936 roku. To piękne wykonanie, z doskonale rozplanowanymi napięciami, śpiewnie poprowadzonymi melodiami, a przy tym niezwykle zaangażowane, rysowane mocną i pewną kreską. Toscanini mocno podkreśla instrumenty dęte blaszane w pierwszej części, co nadaje stanowczo akcentowanym akordom charakteru i silnie podkreśla rytm:
Część druga poprowadzona jest w umiarkowanym tempie. Jest świetnie wyważona – nie za wolna i nie za szybka, za to frazowana z wdziękiem i prawdziwą elegancją. Zaskoczył mnie sposób budowania kulminacji przez dyrygenta. Toscanini jest tu bowiem równie elastyczny w traktowaniu tempa co Mengelberg czy Stokowski. Posłuchajcie sami:
Nie inaczej jest w następnej części. Allegro Toscaniniego jest prawie tak samo powolne jak to Furtwänglera:
Czwarta część nie jest poprowadzona jakoś bardzo szybko, ale również tutaj dyrygent podkreśla wyraźnie sekcję blachy. Całość jest ostra, wyrazista:
Arturo Toscanini, NBC Symphony Orchestra, 1939, I – 7:16 (P), II – 9:42, III – 5:09 (P), IV – 9:03 [31:29], Opus Kura
Jednakże najbardziej znana jest inna rejestracja Toscaniniego, nagrana kilkanaście lat później również z udziałem NBC Symphony Orchestra. Dźwięk jest już zauważalnie lepszy – spokojnie można tego nagrania słuchać i żadne szumy i trzaski nie odwrócą naszej uwagi od samej muzyki. Jaka jest sama interpretacja? Jak przystało na tego dyrygenta – wybuchowa i ognista, jednak odniosłem wrażenie, że również mniej elastyczna niż poprzednia. Bardziej sztywna, momentami przeforsowana. Precyzja i doskonałość techniczna zachwycają, a ostre akordy smyczków w pierwszej części brzmią jak powycinane żyletką:
To na pewno mniej emocjonalne odczytanie partytury Beethovena, a w tym braku sentymentu i patosu bardzo współczesne. Z prawdziwą przyjemnością słucha się części drugiej, która płynie tu bez żadnego ociągania się, a jest momentami równie niespokojna i dramatyczna jak część pierwsza. Posłuchajcie sami:
Od poprzedniego nagrania tego dyrygenta bardzo różni się część trzecia, tym razem odarta ze wszelkiego sentymentalizmu, ostra i stanowcza. Posłuchajcie szalejących wiolonczel i kontrabasów:
Zwycięski finał również płynie tu szybciej, mniej posągowo i mniej patetycznie:
To gwałtowna interpretacja symfonii Beethovena. Niewiele tu oddechu i refleksji, miejsc w których czuć by było, że dzieje się mniej. Od strony technicznej to wykonanie bezbłędne, wierna literze i duchowi tego utworu.
Arturo Toscanini, NBC Symphony Orchestra, 1952, I – 7:13 (P), II – 8:25, III – 4:46 (P), IV – 8:25 [ ], RCA
Byłem z siebie bardzo zadowolony kiedy skończyłem słuchać tego nagrania i kiedy je w końcu opisałem. Wydawało mi się, że wiem już wszystko o Toscaninim i jego interpretacjach Piątej Beethovena. Wtedy coś mnie podkusiło, żeby posłuchać jeszcze jednego nagrania, legendarnej rejestracji koncertu z 8 maja 1945 roku. Cały cywilizowany świat czcił wtedy zakończenie II wojny światowej, a jednym z elementów tych obchodów były koncerty, w tym ten podczas którego Arturo Toscanini poprowadził ten utwór. Powiem Wam jedno – to nagranie jest tak samo przerażająco intensywne jak koncertowa rejestracja Furtwänglera z 1943 roku. To najszybsza istniejąca rejestracja tej symfonii w historii fonografii (26 minut 45 sekund). Pisałem o dwóch poprzednich nagraniach Toscaniniego, że są ogniste, gorące i wybuchową. Są. Kiedy będziecie ich słuchać – weźcie pod uwagę, że to jest nic w porównaniu z tym, co czeka Was podczas słuchania tego wykonania. Nie ma tu ani chwili odpoczynku, ani chwili wytchnienia. Jest uparte, namiętne parcie do przodu. Elektryzujące, fascynujące, nie pozwalające ani na moment oderwać się od słuchania. Jeśli jest jakiś ostateczny dowód na to, jak wielkim dyrygentem był Toscanini – oto on.
Arturo Toscanini, NBC Symphony Orchestra, 1945, I – 5:34, II – 8:46, III – 4:33, IV – 7:51 [26:45], Music & Arts
Pokolenie dyrygentów, które nastało po Furtwänglerze i Toscaninim musiało odnieść się do ich spuścizny i odnaleźć własny sposób na interpretację symfonii Beethovena. Ciekawy jest rzut ucha na wczesne nagranie dyrygenta, uchodzącego w opinii ówczesnej krytyki za osobę łączącą w sobie precyzję Toscaniniego z liryzmem Furtwänglera – Herberta von Karajana. Kiedy ten dyrygent nagrywał w Londynie swoją pierwszą Piątą w sierpniu 1954 roku Furtwänglerowi pozostało niecałe trzy miesiące życia, Toscanini po raz ostatni dyrygował w Carnegie Hall w kwietniu tego samego roku. Jaka jest pierwsza Piąta Karajana, czy rzeczywiście jest pomostem łączącym style obu dyrygentów? Niekoniecznie, odebrałem ją bowiem jako rzecz dużą bliższą stylowi Furtwänglera. Karajan nie szuka tu motorycznych rytmów jak jego włoski kolega – woli grać barwą i snuć długie, rozlewne kantyleny, tak właśnie jak miał to w zwyczaju Furtwängler. Nie znaczy to oczywiście, że to złe nagranie, ani że obrana przez tego dyrygenta droga była błędna, cokolwiek by to miało oznaczać. Czułem się jednak trochę rozczarowany słysząc miękko brane akordy i powolne tempa w miejscach, w których moje uszy przywykły do zmysłowej furii Toscaniniego. Tej wczesnej interpretacji Karajana brakuje wyraźnego oblicza. Zbyt jest jeszcze zapatrzony we wzorce zaczerpnięte z interpretacji starszego kolegi. Najbardziej daje się to we znaki w jego wykonaniu drugiej i czwartej części, które są, owszem, melodyjne, ale wyraźnie brakuje im energii.
Cześć pierwsza jest potraktowana elastycznie pod względem tempa i dynamiki, co daje dobre rezultaty. Nie jest to jednak bardzo dramatyczne wykonanie. Posłuchajmy zakończenia:
Fanfary w drugiej części są powolne, masywne i ociężałe:
Początek trzeciej części jest bardzo dobry. Zwolnienia nie są przesadne, a wejście głównego tematu mocne i zdecydowane:
Takiego zdecydowania zabrakło mi w finale, który traci przez to na wyrazie:
Karajan absolutnie nie przekonał mnie do swojej pierwszej Piątej. Jego interpretacja wydała mi się zimna, wykalkulowana i mało zaangażowana.
Herbert von Karajan, Philharmonia Orchestra, 1954, I – 7:19 (P), II – 9:44, III – 4:58 (P), IV – 8:48 [30:58], Warner
Oczywiście również następne pokolenie dyrygentów usiłowało wypracować swoją własną koncepcję Piątej. Wiadomo że tam gdzie dochodzi do eksperymentów – nie wszystkie są udane, a już wyjątkowo cudaczny i groteskowy był eksperyment Lorina Maazela. W 1958 roku 28-letni dyrygent dostał do swojej dyspozycji ówczesną orkiestrę Karajana (Berliner Philharmoniker) i wyprodukował najbardziej niezwykłą interpretację Piątej Beethovena, jaką dane mi było słyszeć do tej pory. Jeśli miałbym wymienić plusy tego nagrania to w pierwszej kolejności powiedziałbym o świetnej grze orkiestry i dobrym jak swój wiek dźwięku. Jeśli zaś o interpretację chodzi… Powiem tak – nudzić się nie będziecie. Maazel najwyraźniej postanowił stworzyć najbardziej efektowną (żeby nie powiedzieć efekciarską) Piątą, jaką świat słyszał. W pełni mu się to zresztą udało, ale czy o to w Piątej chodzi? O efekt? O walenie po uszach dęciakami, które grają momentami tak głośno, że mogłyby zawstydzić niejedną orkiestrę strażacką? O ekstremalne, niestabilne tempa? O karykaturalne kontrasty? O dziwaczny balans, gdzie na pierwszy plan dochodzą nagle, zupełnie przypadkowo, drugo i trzeciorzędne detale? Odpowiedź chyba znacie. Nie chcę jednak pastwić się nad tym nagraniem bez pokazania o co mi konkretnie chodzi. Pierwsza część jest bardzo energiczna. Temat pierwszy grany jest na początku ostro i szybko:
Ale im dalej, tym mocniej i wolniej jest grany. Ostatnie tutti jest tak mocno wyskandowane i tak ciężkie, że nie powstydziłby się go ani Stokowski ani Furtwängler. Zwróćcie też uwagę na ryczące waltornie na początku:
W drugiej części Maazel stara się być liryczny, co czasem mu wychodzi, a czasem nie. Pokazuje, że ma ucho do wyciągania ciekawych detali, ale kiedy dochodzi do fanfar dętych blaszanych, są tak głośne i tak ostre, że aż karykaturalne. Posłuchajcie ładnie wydobytego akompaniamentu altówek i fanfary zaraz potem:
Maazel całkowicie ignoruje zmianę tempa w drugiej części z Andante con moto na Più moto. Skutkuje to monotonią w miejscu, w którym powinniśmy się spodziewać ożywienia:
Jeśli już jesteśmy przy ignorowaniu tempa – nie spodziewajcie się najmniejszych nawet zawahań na początku trzeciej części:
W czwartej części Maazel rozwrzeszczał sekcję dętych blaszanych do granic możliwości:
Karajan doradzał podobno młodym dyrygentom, żeby odrzucali pierwsze sto Piątych, jakimi zadyrygują. Coś mi się wydaje, że Maazelowi powiedziałby w owym czasie dokładnie to samo. To ekscentryczne i efekciarskie wykonanie. Jeśli jesteś totalnie zblazowany Beethovenem – słuchaj, ale na własną odpowiedzialność.
Lorin Maazel, Berliner Philharmoniker, 1958, I – 7:58 (P), II – 10:45, III – 4:51 (P), IV – 8:34 [32:08], Deutsche Grammophon
Nagraniem, które wydaje się być prawdziwym kompromisem pomiędzy podejściem Toscaniniego i Furtwänglera jest rejestracja Carlosa Kleibera. W opinii wielu krytyków jego interpretacja uchodzi za wzorcową i definitywną. Mój wrodzony sceptycyzm kazał mi w to powątpiewać. Im dłużej słuchałem tego nagrania, tym bardziej rozwiewały się moje wątpliwości, a zastępował je szczery zachwyt i podziw. W tej interpretacji i w tym nagraniu nie ma słabych punktów. Kleiber tworzy spójną, barwną, poprowadzoną z werwą i polotem opowieść. Wiener Philharmoniker, jedna z najlepszych orkiestr świata, przechodzi tu samą siebie. Tak bogatej, zróżnicowanej i barwnej Piątej można ze świecą szukać. Dyrygent nie przesadza, prowadzi akcję wyraziście, z ogromnym temperamentem, ale słychać, że to dojrzały temperament – ogarnięty i opanowany. Balans pomiędzy grupami instrumentów jest perfekcyjny. Wszystko jest na swoim miejscu, doskonale rozplanowane i przygotowane. Posłuchajcie, z jakim impetem Kleiber otwiera swoją Piątą:
We fragmentach granych w bardziej romantycznie dyrygent potrafi utrzymać płynność narracji i napięcie:
Druga część płynie swobodnie i z polotem, a tempo wybrane przez Kleibera jest ideale. Nie za wolne i nie za szybkie. Posłuchajcie pierwszego fragmentu tutti i zwróćcie uwagę, jak starannie utrzymany jest balans pomiędzy blachą a smyczkami:
Sekcja Più moto jest zauważalnie szybsza, co wprowadza niezbędne w tym miejscu ożywienie:
Przepięknie, żywo i motorycznie potraktowane zostały wiolonczele i kontrabasy w trzeciej części:
Również odcinek będący przygotowaniem do wielkiego wybuchu w czwartej części zachwyca wyczuciem barwy:
Posłuchajcie tylko, jak pięknie brzmi drewno w czwartej części i jak harmonijnie łączy się ze smyczkami:
To jedna z najlepszych Piątych, jakie możecie znaleźć. Genialnie zagrana i nagrana, zinterpretowana z wyczuciem, elektryzująca i fascynująca.
Carlos Kleiber, Wiener Philharmoniker, 1974, I – 7:21 (P), II – 9:59, III – 5:09 (P), IV – 11:00 (P) [33:29], Deutsche Grammophon
Skoro dotarliśmy do najlepszej Piątej ever to czy to istnieje w ogóle konieczność słuchania innych interpretacji? Odpowiedź jest twierdząca, a jeśli macie jakieś wątpliwości – to mam nadzieję, że uda mi się rychło je rozwiać 😉