Francuski kompozytor Albéric Magnard nazywany jest czasem „francuskim Brucknerem”. To postać pozostająca w cieniu, odrobinę zapomniana. Tworzył przez 27 lat, a pozostawił po sobie zaledwie 22 opusowane dzieła. Urodził się w 1865 roku, dokładnie w tym samym, w którym na świat przyszli Paul Dukas i Jean Sibelius. Należał do tego samego pokolenia kompozytorów francuskich co Claude Debussy (1862), Charles Koechlin (1867), Albert Roussel (1869), Florent Schmitt (1870) czy, last but not least, Maurice Ravel (1875). Magnard był synem Francisa Magnarda, popularnego dziennikarza, redaktora i wydawca poczytnego dziennika Le Figaro. Ukończył studia prawnicze, a następnie wstąpił do Konserwatorium Paryskiego, gdzie harmonii i kontrapunktu uczył go Théodore Dubois. Jednak na tym edukacji Magnard nie zakończył i przez cztery lata uczył się prywatnie u Vincenta d’Indy’ego. Przez jakiś czas wykładał w założonej przez swego mentora Schola Cantorum, ale na początku XX wieku, rozczarowany stosunkami panującymi w paryskim środowisku muzycznym, wyprowadził się do miejscowości Baron w departamencie Oise, położonej 65 km od stolicy Francji. Odwiedzali go tam nieliczni przyjaciele, a wśród nich d’Indy czy Guy Ropartz. Po wybuchu I wojny światowej Magnard odesłał swoją rodzinę w bezpieczne miejsca, sam zaś pozostał w swojej posiadłości. Kiedy 3 września 1914 roku przed jego domem pojawili się niemieccy żołnierze, kompozytor otworzył ogień, zabijając jednego z nich. Niemcy odpowiedzieli strzałami, które zabiły kompozytora, a następnie podpalili dom. Podczas pożaru zaginęło kilka niewydanych dzieł Magnarda, w tym wczesna opera Yolande i nieco późniejsza Guercœur, zrekonstruowana później przez Ropartza, a także ukończony przed tymi wydarzeniami cykl pieśni.
Trzon dorobku tego kompozytora stanowią cztery symfonie, a także utwory orkiestrowe mniejszych rozmiarów. Komplet tych dzieł nagrany został trzykrotnie. W zeszłym roku ukazały się one na dwóch wydanych niezależnie od siebie płytach, a zarejestrowano je pod batutą nieznanego mi bliżej Fabrice’a Bollona, który poprowadził Freiburg Philharmonic Orchestra (albumy wydała firma Naxos). Pod koniec lat 90. dzieła te nagrał dla firmy Bis Thomas Sanderling, który pokierował Malmö Symphony Orchestra. Ja jednak sięgnąłem po cykl zarejestrowany w latach 80. przez Michaela Plassona z Orchestre du Capitole de Toulouse. Po pierwsze – w boxie znajdują się trzy płyty, a oprócz symfonii umieszczono na nich także trzy krótsze utwory orkiestrowe. Po drugie – jest to jedyne nagranie z udziałem francuskiej orkiestry grającej pod batutą francuskiego dyrygenta. Kiedy zaś posłuchałem sobie na wyrywki na Spotify fragmentów tych utworów, to stwierdziłem, że Bollon jest nijaki, a Sanderling sztywny i drętwy. W porównaniu z tymi dwoma nagraniami dźwięk orkiestry z Tuluzy wydał mi się najbardziej giętki i miękki, co w połączeniu z szybkimi tempami sprawiło, że muzyka Magnarda pod batutą Plassona brzmi lekko i bezpretensjonalnie, co też ostatecznie przekonało mnie do poznania tego wydawnictwa. Zupełnie na marginesie wypada dodać, że III Symfonię nagrał z Orchestre de la Suisse Romande pod koniec lat 60. Ernest Ansermet (nagranie wydano w ramach 32-płytowego albumu „Ernest Ansermet – French Music”).
Pierwszą płytę otwiera I Symfonia c-moll op. 4 z 1890 Jest utworem wczesnym i z tego względu uchodzi za nie do końca samodzielny stylistycznie owoc studiów u d’Indy’ego. Pomimo tego mankamentu zawiera szereg ciekawych rozwiązań i wskazuje, że kompozytor od początku szukał swojego świata dźwięków. Jest to utwór czteroczęściowy, jak zresztą każda z symfonii Magnarda. Poszczególne ogniwa to Strepitoso, Religioso, largo – Andante, Presto i Molto energico. Niektóre momenty, takie jak delikatne nawoływania waltorni czy kulminacja z udziałem blachy w pierwszej części, są uderzająco brucknerowskie, tak samo jak quasi-organowe, ciche akordy drewna. Muzyka tego ogniwa jest nerwowa, pełna niepokoju, ale nie pozbawiona też akcentów epickich i swoistej tajemniczości. Ten ostatni aspekt przenika też mocno delikatną, koronkową w brzmieniu część drugą, która popada jednak momentami w banał i konwencjonalną czułostkowość. W części trzeciej nerwowy, niespokojny materiał główny kontrastuje z idyllicznym, łagodnym triem, skłamałbym jednak twierdząc że ogniwo to zapada mocniej w pamięć. Finał jest bardziej wagnerowski niż brucknerowski, a wieńczy go triumfalna apoteoza. Cóż – nie jest to niestety muzyka, którą się zapamiętuje i która przykuwa uwagę. III Symfonia b-moll powstała w 1896 roku. Rozpoczyna ją powolny, uroczysty i piękny wstęp, który prowadzi do dynamicznej uwertury. Całą część wieńczy powrót początkowej myśli muzycznej, co spina całość wyraźną klamrą narracyjną. Bardzo ciekawa jest część druga, Danses, będąca stylizacją trzech tańców z rejonu Owernii. To muzyka żywa, lekka, napisana z pazurem, pełna energii i humoru. Ostatni z tańców jest łagodny i liryczny, przypomina bardziej kołysankę. Część trzecia, Pastorale, także pobrzmiewa lekko rustykalnie, a Magnard wyeksponował tu głównie śpiewne linie melodyczne smyczków i drewna. Utrzymany w szybkim tempie finał składa się z kontrastujących ze sobą odcinków. W niektórych kompozytor eksponuje rozlewne kantyleny, a w innych żywą rytmikę. Całość wieńczy powrót uroczystego tematu znanego już słuchaczowi ze wstępu. Symfonia kończy się triumfalną apoteozą, zdecydowanie bardziej udaną niż ta która zakończyła jego Pierwszą.
II Symfonia E-dur op. 6 to jedyna z symfonii Magnarda utrzymana w tonacji durowej. Twórca ukończył ją w 1893 i zrewidował w 1899 roku. Rozpoczyna ją uwertura, która niczym specjalnym się nie wyróżnia i jednym uchem wpada, a drugim natychmiast wypada. Część druga zatytułowana jest Danses i ponownie, jak w III Symfonii, jest to stylizacji tańców ludowych, bardziej jednak konwencjonalna i przez to mniej ciekawa ta w II Symfonii, choć nie pozbawiona ciepła i humoru. Ciepła i pogodna jest także część trzecia, w której kompozytor eksponuje śpiewne melodie. Niestety, niewiele tu rzeczy wartych zapamiętania. Podobnie sprawy się mają w przypadku lekkiego, beztroskiego finału. Niestety, nie jest to najlepsza z symfonii tego kompozytora. Płytę wieńczą dwie kompozycje orkiestrowe Magnarda. Wykonany w 1903 roku Hymne à la justice op. 14 jest wyrazem protestu kompozytora przeciwko niesprawiedliwości, jaka spotkała Alfreda Dreyfusa. Magnard był na tyle wzburzony całą sprawą, że zrezygnował ze stopnia oficera. Mamy w tym dziele trzy myśli muzyczne. Pierwsza, symbolizująca opresję, jest ostra i brutalna. Druga ma charakter lamentu, trzecia zaś to apoteoza i symbol triumfu sprawiedliwości. Autor książeczki dołączonej do wydawnictwa był na tyle łaskawy i entuzjastyczny, że porównał to miałkie dziełko do Egmonta i Coriolana Beethovena. Cóż, to że Francuzi są bezkrytycznie zakochani we wszystkim co francuskie, nikogo dziwić nie powinno, ale ten pan naprawdę przesadził. Wcześniejsza o kilka lat Uwertura op. 10 pozbawiona jest pozamuzycznych odniesień. Dobrze się jej słucha, to muzyka pełna energii, napisana z polotem.
Największą atrakcją trzeciej płyty jest IV Symfonia cis-moll op. 21, ukończona w 1913 roku. Część pierwsza jest mało ekspresyjna. Znajdziemy tu surowe brzmienia blachy jak i wznoszące, ekstatyczne melodie smyczków. Świetna jest część druga, w której po raz kolejny odzywają się intrygujące echa muzyki ludowej, z jej surowymi brzmieniami i ostrą rytmiką. Powolna część trzecia jest poważna, ale Magnard wplótł też tutaj kontrastowy, burzliwy epizod w szybszym tempie, po którym poziom napięcia wyraźnie wzrasta, a muzyka staje się zdecydowanie ciekawsza. Finał jest pełen napięcia i energii, a urozmaicają go nieczęste u tego twórcy akcenty humorystyczne. Dopełnieniem płyty jest Chant funèbre, dzieło napisane w 1895 roku jako hołd dla zmarłego ojca kompozytora. To muzyka dość spokojna, łagodna, zaskakująco mało emocjonalna, raczej chłodna i wycofana.
Dzieła Albérica Magnarda nie są wykonywane zbyt często, a po wysłuchaniu tych rejestracji jego dzieł raczej łatwo jest znaleźć odpowiedź na pytanie o przyczynę takiego stanu rzeczy. Nie był to kompozytor wybitny, o wyrazistej osobowości. Jego twórczość była eklektyczna w latach. Nie ma też w niej elementów, które zdecydowanie odróżniałyby ją od dzieł innych kompozytorów jego generacji. W dziełach choćby Dukasa czy Sibeliusa jest to coś, owa nieuchwytna iskra, która pozwala odróżnić je od utworów innych twórców. U Magnarda zaś tego nie ma. Jego symfonie uatrakcyjniają jedynie okazjonalnie udane nawiązania do muzyki ludowej, ale to chyba za mało aby uznać jego dzieła za wybitne. Jak wspominałem już wcześniej, interpretacje Michaela Plassona i Orchestre du Capitole de Toulouse są udane, a giętki i miękki dźwięk orkiestry dobrze pasuje do tej muzyki. Dyrygent przyjął tu raczej szybkie tempa, co sprawia że muzyka nie wlecze się i nie przeciąga, co też wypada zaliczyć na plus.
Albéric Magnard
I Symfonia c-moll op. 4
II Symfonia E-dur op. 6
III Symfonia b-moll op. 11
IV Symfonia cis-moll op. 21
Hymne à la justice op. 14
Uwertura op. 10
Chant funèbre op. 9
Orchestre du Capitole de Toulouse
Michael Plasson – dyrygent
Warner