Jakiś czas temu popełniłem na Klasycznej Płytotece tekst na temat muzyki na smyczki szwedzkiego kompozytora Kurta Atterbera. Obiecałem Wam wtedy, że zajmę się bliżej utworami tego kompozytora. Udało mi się jakiś czas temu zdobyć box zawierający dziewięć symfonii Atterberga pod batutą fińskiego dyrygenta Ari Rasilainena. Symfonii wysłuchałem, a im dłużej słuchałem, tym bardziej chciałem podzielić się wrażeniami. Atterberg należy u nas do postaci mało znanych, nie przypominam sobie nawet żebym trafił na jego nazwisko w którymkolwiek programie przygotowanym przez nasze filharmonie. Tym bardziej więc uznałem, że warto tak egzotyczne nazwisko przypomnieć.
Zanim jednak przejdę do samej muzyki, jak najbardziej wypada w tym miejscu przedstawić odrobinę szerzej postać Kurta Magnusa Atterberga (1887-1974)? Był on bowiem nie tylko kompozytorem, dyrygentem i wiolonczelistą, ale również inżynierem. Przez całe zawodowe życie był związany ze Szwedzkim Urzędem Patentowym. Na emeryturę zwierzchnicy wysłali go siłą dopiero w 1968 roku, kiedy kompozytor miał 81 lat! Niespożytą energię Atterberg przeznaczał na działalność organizatorską – był jednym z pomysłodawców, współzałożycieli i szefów dwóch prężnie działających organizacji: szwedzkiego odpowiednika ZAiKSu – STIM (Svenska Tonsättares Internationella Musikbyrå) oraz Towarzystwa Kompozytorów Szwedzkich. Jakby tego było mało przez kilkanaście był sekretarzem Szwedzkiej Królewskiej Akademii Muzyki, udzielał się też jako krytyk muzyczny. Jak w tym wszystkim Atterberg znajdował czas na komponowanie – tego nie wiemy, ale wiemy jaki jest rezultat. Dziewięć symfonii, dziewięć suit na orkiestrę, pięć koncertów (fortepianowy, skrzypcowy, wiolonczelowy, waltorniowy i podwójny na skrzypce i wiolonczelę), pięć oper, trzy balety, muzyka sceniczna, trzy kwartety smyczkowe, Requiem, wiele utworów kameralnych, fortepianowych i orkiestrowych, w tym poemat symfoniczny Rzeka – od gór do morza – takie kompozycje składają się na dorobek Atterberga. Doborek który współcześni mu wykonawcy bardzo sobie cenili. Jego dziełami dyrygowali Artur Nikisch, Leopold Stokowski, Richard Strauss, Arturo Toscanini, Sir Thomas Beecham i Wilhelm Furtwängler, pierwszoligowe postacie historii muzyki XX wieku.
Kurt Atterberg był eklektykiem, zapatrzonym we wzorce z przeszłości, chętnie też czerpał inspirację ze szwedzkiej muzyki ludowej. Wiele jest w jego muzyce uczuć, liryzmu, ciepła, a także brzmień typowo romantycznych – ciepłych i nasyconych. Zdarzają się tam fragmenty ostre i dysonansowe, brzmiące nawet awangardowo, ale Atterberg zważał na to, żeby słuchaczy za bardzo nie odstraszać, dlatego tego typu efekty stosował umiarkowanie i z wyczuciem. Komplet jego symfonii pod batutą Rasilainena wydany przez CPO rozdzielony jest pomiędzy trzy niemieckie orkiestry radiowe – NDR Radiophilharmonie z Hannoveru, Radio-Sinfonieorchester Stuttgart des SWR i Radio-Sinfonie-Orchester Frankfurt. Pozwólcie, że zamiast omawiać po kolei symfonie od Pierwszej do Dziewiątej, będę omawiał osobno poszczególne albumy.
Są takie Pierwsze, gdzie od pierwszych dźwięków słychać, że kompozytor wypowiada się po swojemu, że ma wyrobiony styl w którym czuje się pewnie i nie ogląda się za bardzo na innych. Tak jest z Pierwszymi Gustava Mahlera, Dmitrija Szostakowicza i Sergieja Prokofiewa. W przypadku I Symfonii h-moll op. 3 (1909-1911) Atterberga nie mamy do czynienia z oryginalnym utworem. Wiele tu jeszcze gęstego, ciemnego i nasyconego kolorytu przejętego bezpośrednio z muzyki Johannesa Brahmsa, wiele też miejsc w których wyraźnie przebijają wpływy orkiestracji Richarda Straussa, wiele tu patosu i momentami zbędnej egzaltacji. Nie jest to dojrzały utwór, a raczej świadectwo poszukiwania własnej drogi. Kompletnie odmiennym dziełem jest IV Symfonia g-moll op. 14 (1918), nosząca podtytuł Sinfonia piccola. To zwięzły i lakoniczny utwór, trwający niewiele ponad dwadzieścia minut. Wszystkie cztery części przechodzą płynnie jedna w drugą, a narracja jest o wiele bardziej klarowna niż treści przedstawione przez kompozytora w Pierwszej. To już prawdziwy Atterberg, z ostrymi i zdecydowanymi rytmami, z przepiękną liryczną wolną częścią i z nawiązaniami do szwedzkiego folkloru. Te nawiązania do muzyki ludowej nadają zresztą muzyce Atterberga specyficznego, wyraźnego kolorytu. Intryguje zwłaszcza trwające niewiele ponad jedną minutę Scherzo, utrzymane w rytmie polki. Ten sam rytm przewija się również w finale i również jemu nadaje specyficznego, surowego i rześkiego charakteru.
III Symfonia D-dur op. 10 Obrazy z zachodniego wybrzeża (1914-1916) to coś w rodzaju nordyckiej wersji Morza. Kiedy słucha się migotliwych brzmień czelesty i harfy na początku pierwszej części nie sposób powstrzymać się od skojarzeń z impresjonizmem spod znaku Debussy’ego. Nie sposób też nie skojarzyć barwności orkiestracji Atterberga z wpływami Straussa. Jednak symfonia Atterberga jest o wiele bardziej przejrzysta niż dzieła niemieckiego kompozytora, a jej kontury są rysowana mocną i wyrazistą kreską. Początkowo Atterberg napisał dwie pierwsze części jako osobne utwory, dopiero później zdecydował się dopisać trzecią część i połączyć je w całość. Stąd bierze się zapewne poczucie pewnego braku spójności. Najsłabsza jest część środkowa – Burza na morzu. Kulminacje budowane przez Atterberga są zbyt melodyjne, zbyt ładne i za mało brutalne, żeby mogły wywrzeć większe wrażenie. Przepięknie i bardzo poruszająco brzmią solówki skrzypiec w wolnych, lirycznych epizodach rozdzielających od siebie poszczególne odcinki burzy. W pierwszej i ostatniej części czuć jednak w muzyce wielką przestrzeń. Zwłaszcza zobrazowanie nocy na wybrzeżu z długą solówką niskiego i aksamitnego dźwięku fletu altowego wywiera głębokie wrażenie. Trochę pomarudziłem na brak spójności i niezbyt udaną scenę burzy, ale ogólne wrażenia po wysłuchaniu tego utworu są pozytywne. To barwne, efektowne dzieło, przepięknie orkiestrowane, zawierające dużo zapadających w pamięć fragmentów. VI Symfonia C-dur op. 31 (1927-1928), tak zwana Dollar Symphony to najbardziej znany utwór tego kompozytora. Tytuł odnosi się do pieniędzy, jakie dzieło przyniosło kompozytorowi. Atterberg zgłosił Szóstą do International Columbia Graphophone Competition, konkursu kompozytorskiego zorganizowanego z okazji setnej rocznicy śmierci Franza Schuberta. Otrzymał za nie pierwszą nagrodę jaką była niebagatelna wówczas suma 10 000 dolarów. Intryguje forma tego utworu – część pierwsza jest dramatyczna, druga liryczna, natomiast finał w formie ronda ma wręcz cyrkowy charakter. Pozorna niespójność jest jednak dobrze przemyślana i uzasadniona, co sprawia że symfonia jest angażująca, a dramaturgia jest zarysowana w wyraźny sposób. Zapada w pamięć przepiękny, śpiewny temat fagotu w pierwszej części, rozlewna część druga i pełen animuszu finał, w który Atterberg zręcznie wplótł politonalnie potraktowany temat zapożyczony z ostatniej części Kwintetu C-dur D. 956 Franza Schuberta. Z powodu użycia tego cytatu kompozytor spotkał się z ostrą krytyką, a w ówczesnych gazetach ukazały się teksty których autorzy odsądzali Atterberga od czci i wiary za kpiny z Schuberta i za plagiat. Dzisiaj takie informacje możemy potraktować jako historyczne ciekawostki, ale w owych czasach pojawiły się głosy które wręcz domagały się odebrania Atterbergowi głównej nagrody.
II Symfonię F-dur op. 6 (1911-1913) kompozytor zaczął pisać niedługo po ukończeniu swojej Pierwszej. Owszem, tutaj również słychać zapożyczenia stylistyczne, echa stylu Brahmsa, Wagnera i Straussa, ale Druga jest o wiele ciekawsza od swojej poprzedniczki i świadczy o szybkim rozwoju stylu Atterberga. Wiele tu ciekawych rozwiązań kolorystycznych, na których z przyjemnością można zawiesić ucho. Jednak ten krążek jest zdominowany przez dzieło o tak piorunującej ekspresji, tak mroczne, ekspresyjne i wyraziste, że bledną przy nim wszystkie inne symfonie Atterberga. V Symfonia d-moll Sinfonia funèbre (1919-1922), bo o niej tu mowa, zahacza momentami o ekspresjonizm. Cała rzecz rozpoczyna się charakterystycznym motywem, którzy przewija się przez pierwszą część, sprawiając że jest spójna i wyrazista. Upiorna parodia walca z ostatniej części nie ustępuje siłą wyrazu podobnym fragmentom z VI i VII Symfonii Mahlera. Jest w tej emocjonalnej bezpośredniości, w tej nerwowej szarpaninie coś bardzo mahlerowskiego. Atterberg zaopatrzył Piątą w literackie motto, które zapożyczył z Ballady o więzieniu w Reading Oscara Wilde’a. Wykorzystany fragment brzmi: Yet each man kills the thing he loves, a wydaje mi się (chociaż to tylko przypuszczenie), że rozpad pierwszego małżeństwa kompozytora w okresie powstawania symfonii również wywarł wpływ na charakter tego utworu. To kawał świetnej muzyki, fascynującej mrocznym kolorytem i bezpośredniością wyrażonych uczuć. Frapuje zwięzłość i wyczucie formy. Rewelacja, mówię Wam!
VII Symfonia op. 45 Sinfonia romantica (1942) i VIII Symfonia op. 48 (1944) również przypadły mi do gustu, chociaż nie były już tak piorunująco oryginalne w wyrazie jak Piąta czy tak pomysłowe w formie jak Szósta. Siódma rozpoczyna się śmiałym, ostrym gestem, który brzmi nieco kanciasto i który mnie przynajmniej przywiódł pewne odległe skojarzenia z brzmieniem muzyki Góreckiego. Problem z tą częścią jest taki, że jest zbyt monotonna wyrazowo. Muzyka jest przez większą część głośna i ostra. Dramaturgia nie jest dobrze rozplanowana i słuchacz może czuć się przytłoczony sposobem prowadzenia narracji. Część wolna jest ładna, jednak brak jej głębi i oryginalności. Finał, podobnie jak w przypadku Szóstej jest błazenadą, ale paradoksalnie wydał mi się najbardziej udanym ogniwem symfonii. Z Ósmą miałem problem. Jest, podobnie jak wiele innych kompozycji Atterberga, oparta na motywach ludowych. Szukałem w Ósmej czegoś nowego, ale zamiast tego odniosłem wrażenie, że ktoś raz za razem opowiada mi dowcipy, które już mi kiedyś mówił. Owszem, to dobre i śmieszne dowcipy, ale powtarzane zbyt często – prędzej znudzą niż rozśmieszą.
Dotarliśmy w tym momencie do ostatniej płyty, która zawiera dwie kompozycje – poemat symfoniczny Rzeka. Od gór do morza op. 33 (Älven – Från Fjällen till Havet) oraz IX Symfonię op. 54, tzw. Sinfonia Visionaria, rocznik 1956. Pierwsze z tych dzieł, podzielona dodatkowo na siedem odcinków, powstało niedługo po Symfonii dolarowej, ale niewiele ma z nim wspólnego. Najwyraźniej był to dla kompozytora czas odcinania kuponów od sławy po zwycięstwie tego dzieła w konkursie w 1928 roku. Atterberg używa tu rażąco konserwatywnego języka muzycznego, a efekt jest o wiele mniej udany niż chociażby w jego Trzeciej. Jak dowiedziałem się z dołączonej do płyty książeczki hurraoptymistyczny nastrój muzyki i jej oficjalny ton wynikał z patriotycznych pobudek kompozytora i był nawiązaniem do cyklu poematów symfonicznych Bedřicha Smetany pt. Má vlast (Moja ojczyzna). Słuchając tego utworu miałem jednak wrażenie, że to nie tyle potrzeba serca podyktowała ów ton, co zamówienie złożone przez towarzystwo muzycznego z Göteborga i związane z tym profity. Tylko tak mogę wytłumaczyć nieznośnie patetyczny, pełen zadęcia i oficjalny ton tego utworu. W zasadzie tylko jedna część poematu – humorystycznie potraktowany Port był w stanie zaciekawić, chociaż silnie znać tu inspirację kompozytora muzyką Richarda Straussa. Pobrzmiewają tu echa drugiej części jego poematu Ein Heldenleben. Poznałem muzykę Atterberga od strony której kompletnie nie znałem, której się kompletnie nie spodziewałem i która jest kompletnie nieinteresująca. A Sinfonia Visionaria? Ciekawa rzecz, luźno zbudowana, złożona z trzynastu części, przeznaczona na orkiestrę, chór, mezzosopran i baryton, z tekstem zaczerpniętym z Eddy poetyckiej, islandzkiej sagi, z której kompozytor wybrał teksty poświęcone końcowi czasów i zmierzchowi bogów. Intryguje użycie przez Atterberga technik kompozytorskich, które były mu do tej pory całkowicie obce, mianowicie dodekafonii. Pomimo tak obiecującej zapowiedzi i kilkukrotnego wysłuchania tego dzieła spotkało mnie rozczarowanie. Utwór jest monotonny, brak w nim większych kontrastów wyrazowych, a fascynująca tematyka posłużyła Atterbergowi za pretekst do snucia opowieści tyleż długiej, co nudnej i mało angażującej. Nie ratują jej nawet owe awangardowe atonalne elementy, które przechodzą w zasadzie bez echa i nie czynią uszom większej różnicy.
Jaki jest werdykt – słuchać czy nie słuchać? Interesować się czy nie? Odpowiedź w obu przypadkach jest twierdząca. Specyficzny nordycki urok muzyki Atterberga przyciągnie do tych utworów każdego, kto ceni muzykę Griega czy Sibeliusa. Kompozycje Szweda są jednak o wiele bardziej barwne, a niektóre ustępy tych partytur brzmią wręcz jak żywcem wyjęte z muzyki filmowej. Trzecia, Czwarta, Piąta i Szósta to w moim odczuciu pozycje absolutnie obowiązkowe, po które każdy zainteresowany muzyką symfoniczną powinien sięgnąć. Pozostałe symfonie możecie potraktować jako lektury dodatkowe. Może Was zainteresują, a może nie. Jakość dźwięku jest bardzo dobra – tony dobiegające z głośników są ciepłe, naturalne i bezpośrednie. Ari Rasilainen prowadzi powierzone mu orkiestry w sposób naturalny, pełen przy tym życia i energii. Jako wykonawca wszystkich symfonii Atterberga fiński dyrygent ma w zasadzie tylko jednego liczącego się konkurenta – Neeme Järviego, który nagrał swój cykl z udziałem Gothenburg Symphony Orchestra dla wytwórni Chandos. Miałem okazję słuchać tylko jednego nagrania z tego boxu i muszę Wam powiedzieć, że Rasilainen wypadał w porównaniu z nim o wiele bardziej korzystnie. Gorąco polecam!
A jego koncert fortepianowy b-moll to dopiero cudo, zwłaszcza jego druga część 😉