Intrygujące nagranie pozostawił po sobie Ernest Ansermet. Jego Szeherezada nagrana z Paris Conservatoire Orchestra jest szybka, rześka, pozbawiona sentymentalizmu i wszelkiej zmysłowej aury, jaka ją zazwyczaj otacza. Muszę Wam powiedzieć, że wigor tej interpretacji, połączony z charakterną grą francuskiej orkiestry dał bardzo dobre rezultaty. Sekcja blachy jest przyjemnie rozwibrowana, smyczki ostre, a solo skrzypiec mniej uczuciowe. Niestety wiele do życzenia pozostawia jakość dźwięku. Jest dość ciasny, mało przestrzenny i ma nieprzyjemnie podbite wysokie tony. Dziwnie brzmią kulminacje – są ciche, przytłumione i niedograne. Podejrzewam, że to bardziej wina nagrania niż braku werwy orkiestry i dyrygenta. Posłuchajmy jak brzmi jedna z kulminacji w pierwszej części i przekonajmy się, o co chodzi:
Zwróćcie uwagę na rozwibrowany dźwięk puzonu w drugiej części:
Znakomicie wypadają solówki drewna. Posłuchajcie, jak intensywnie brzmi akompaniament smyczków w solówce klarnetu:
Intrygująco brzmią waltornie w trzeciej części. Zwróćcie uwagę na szybkie tempo, które nadaje tej części prawie tanecznej lekkości:
W finale Ansermet zaskakuje gwałtownymi zmianami tempa. Posłuchajcie, jak powoli rozpoczynają się frazy i jak bardzo przyspieszają pod koniec:
Ernest Ansermet, Paris Conservatoire Orchestra, 1948, I – 9:34, II – 10:55, III – 9:06, IV – 11:58 [41:39], Dutton
Nie było to jednak niestety ostatnie słowo Ansermeta w kwestii interpretacji Szeherezady. Dyrygent powrócił do studia i kilkanaście lat później zarejestrował następną interpretację, tym razem ze swoją orkiestrą, Orchestre de la Suisse Romande. Skąd się bierze mój sceptycyzm? W koncepcji dyrygenta pozostało wartkie tempo narracji i brak sentymentalizmu, ale entuzjazm i energię poprzedniej rejestracji zastąpiło poczucie rutyny i jakaś dziwna ospałość, która sprawia, że w grze orkiestry próżno doszukać się jakiejkolwiek radości. Ta Szeherezada brzmi jakby została nagrana dlatego, że tak wynikało w kontraktu, a nie z potrzeby serca. Dziwny jest dźwięk – płaski, mało przestrzenny i mało zróżnicowany dynamicznie. Wszystkie kulminacje brzmią słabo, cicho i anemicznie. Przykra w odbiorze jest część czwarta, grana w konsekwentnie powolnym tempie, co odbija się na najbardziej dramatycznych momentach. Przechodzą bez echa, jakby nic się nie wydarzyło. To kultowe nagranie, od wielu lat uznawane za wzorcowe. Przykro mi to pisać, ale niewiele dobrego da się o nim powiedzieć. Pierwsza część jest traktowana dość szybko i bez zbędnych sentymentów, solo skrzypiec w wykonaniu Loranda Fenyvesa zagrane jest metalicznym, ostrym dźwiękiem. Mało w jego grze vibrata, nie zauważa też niestety subtelnych zawahań tempa w partyturze Rimskiego-Korsakowa:
Jeśli o fagot chodzi – Ansermet miał naprawdę świetnego solistę. Dźwięk tego instrumentu ma nosową, chropowatą barwę:
Posłuchajcie bladego zakończenia drugiej części. Nie czuć tu żadnego wzrostu napięcia ani energii:
Chłód trzeciej części balansuje na granicy obojętności:
Niestety, bardzo podobnie prezentuje się ostatnia część:
Ernest Ansermet/Lorand Fenyves, Orchestre de la Suisse Romande, 1960, I – 10:04, II – 11:11, III – 9:33, IV – 12:30 [43:29], Decca
Pierwsze nagranie Pierre’a Monteux’a intryguje intensywnością. Tempa są zabójczo szybkie, a francuski maestro wyjątkowo sprawie ożywia muzykę, wprowadzając żywą i dynamiczną pulsację. Są tu fragmenty zrobione z iście wschodnim przepychem, a najwięcej ich jest w finale, który nabiera niepowstrzymanego rozpędu. Dopiero w scenie burzy Monteux bardzo zwalnia, co zresztą odpowiada zaznaczonemu w partyturze Maestoso. Trzecią część Francuz prowadzi chyba (a piszę chyba, bo nie ma tu skrótu) jeszcze szybciej niż Artur Rodziński, bez żadnych ceremonii tnąc frazy i nie pozwalając sobie ani na krztynę taniej czułostkowości. Solo Naouma Blindera jest rewelacyjne – wartkie, żywe i zagrane ciepłym tonem. Dużym mankamentem tego nagrania jest dźwięk –archaiczny i mało klarowny.
Pierre Monteux/Naoum Blinder, San Francisco Symphony Orchestra, 1942, I – 8:40, II – 10:30, III – 8:11, IV – 11:37, RCA
Udało mi się dotrzeć również do następnego nagrania Monteux’a, które okazało się być niezwykle starannie nagrane. Jednakże pomimo tej klarowności dźwięk wydawał mi się suchy, a interpretacja mniej ognista od nagrania z SFSO. Już rozpoczynające dzieło dźwięki puzonów zdały mi się zbyt krągłe i mało stanowcze:
Zdarzają się w tej interpretacji momenty, w których blacha niedomaga. Brzmi zbyt miękko i mało wyraziście. Posłuchajcie też jednej z kulminacji w drugiej części. Jest szybka i przejrzysta, ale trochę brakuje jej rozmachu:
Interpretacja trzeciej części jest równie lakoniczna i zwiewna co poprzednio:
Nie chcę również, żeby określenie „mniej ognista” dało Ci, Drogi Czytelniku, impuls do stwierdzenia, że coś z tym nagraniem jest nie tak. Ma wiele zalet – bardzo dobrą grę orkiestry (oprócz nieszczęsnej blachy), szybkie tempa, klarowność i zrównoważoną ekspresję. Posłuchajmy jeszcze fragmentu czwartej części, w którym powraca melodia z poprzedniej części:
Monteux jest lojalny wobec partytury Rimskiego-Korsakowa – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ciekawa sprawa z tym Monteux’em – jakiego nagrania bym nie posłuchał, to mi się podoba.
Pierre Monteux/Maguire, London Symphony Orchestra, 1957, I – 9:06, II – 10:57, III – 8:27, IV – 11:56 [40:18], Decca
Nierówne jest nagranie Constantina Silvestriego z udziałem Geralda Jarvisa. W pierwszej części orkiestra ma momentami problemy z koncentracją, a kulminacje budowane są w niezbyt efektywny sposób. Ale może jestem zbyt surowy?…
Ale im dalej, tym lepiej. Druga część jest zrobiona z pazurem, a orkiestra wkłada w wykonanie dużo energii – posłuchajcie tylko marszowego epizodu pośrodku tej części i przekonajcie się, ile w nim zadziornej energii:
Część trzecia płynie niespiesznie, ale zagrana jest ładnym, pełnym dźwiękiem. Posłuchajcie urokliwej solówki klarnetu:
Ale to finał najbardziej zaskakuje. Rozbuchanym rozmachem, gwałtownymi kontrastami dynamicznymi i tendencją Silvestriego do wydobywania z partytury detali, które zazwyczaj umykają innym dyrygentom. Finałowa scena burzy ma niesamowitego kopa:
Powolne tempo jakim kończy się ta Szeherezada nadaje jej niezwykle melancholijnego uroku:
Pierwsza część nie powala, brzmieniu orkiestry brakuje momentami wyrafinowania właściwego najlepszym orkiestrom, ale jest tu tyle energii i zaangażowania, że trudno czuć się obojętnym wobec wykonania tak zaangażowanego, tak gorącego.
Constantin Silvestri/Jarvis, Bournemouth Symphony Orchesta, 1966, I – 10:25, II – 11:54, III – 10:54, IV – 12:18 [45:37], Warner
Równie romantyczny, chociaż w kompletnie inny sposób, jest w swoim nagraniu Leonard Bernstein. Zacznijmy jednak od rzeczy obiektywnych. Jakość dźwięku jest, pomimo wieku, naprawdę rewelacyjna. Słychać tu mnóstwo detali, nawet tych drugo i trzeciorzędnych, zwłaszcza w partii drewna i blachy. Taki sposób balansowania orkiestry jest jednak specyficzny i trzeba się do niego przyzwyczaić, jako że dźwięk jest dość cienki. Miło jednak słyszeć tak dobrze rozkołysany akompaniament wiolonczel w pierwszej części, miło słyszeć tak ostre i zdecydowane akordy blachy, świetnie brzmi brzydkie i chropowate sul ponticello wiolonczel i kontrabasów tuż przed wielką kulminacją. Co zaś tyczy się interpretacji… to jest ona ekstremalna i nie każdemu przypadnie do gustu. Bernstein jest nieznośnie wręcz sentymentalny, a Szeherezada staje się w jego rękach melodramatem momentami ocierającym się o kicz. Już temat sułtana brzmi kompletnie inaczej niż w innych wykonaniach – bardziej ponuro, zagrany jest też wolnej:
Posłuchajcie tylko kształtowanych z ogromną emfazą kulminacji w części pierwszej – gdzie tu impet, gdzie spontaniczność?
Solo w wykonaniu Johna Corigliano też jest bardzo specyficzne – zagrane mocnym, pełnym i rozwibrowanym dźwiękiem. Przyznam, że momentami miałem dość. W części drugiej też dzieją się dziwne rzeczy – posłuchajcie tylko powrotu tematu sułtana. Smyczki grają go ostro i charakternie, ale następujące po nich solówki puzonu i trąbki zagrane są w powolnym tempie, staccato. Intrygujący efekt:
Świetnie wypada sekcja Vivace scherzando – jest zadziorna jak trza, a szybkie tempo pasuje tu idealnie:
W trzeciej części sentymentalizm Bernsteina sięga szczytów:
Święto w Bagdadzie jest szybkie i ekscytujące, chociaż momentami dramaturgia górowała nad zarysowaniem formy i logiką. Temat księżniczki z trzeciej części zagrany był dużo szybciej niż poprzednio. Posłuchajmy jednak wielkiej kulminacji. Zwróćcie uwagę na sul ponticello o którym pisałem wcześniej:
W zakończeniu Bernstein znowu baaaardzo zwalnia, trzyma się każdego dźwięku i czule tuli każdą frazę. Gdyby utwór trwał dłużej – niechybnie zachorowalibyśmy na cukrzycę:
Leonard Bernstein/John Corigliano, New York Philharmonic Orchestra, 1959, I – 11:01, II – 11:49, III – 11:10, IV – 12:35 [46:34], Sony
Kompletnie odmienna, choć równie kontrowersyjna, jest interpretacja Hermanna Scherchena. Jednak tam, gdzie Silvestri i Bernstein byli gorący i emocjonalni, tam Scherchen jest chłodny i zdystansowany. O ile poprzedni dyrygenci stawiali raczej na podgrzewanie atmosfery – nagranie niemieckiego kapelmistrza to dla słuchacza kubeł zimnej wody. Nigdzie słodzenia, nigdzie żadnej łezki, nigdzie kokieterii – muzyka mówi tu sama za siebie. Ma to swoje plusy – posłuchajcie tylko, jak melancholijnie brzmią wszystkie solówki skrzypiec w wykonaniu Rudolfa Strenga:
Ale melancholia, jaką oferują wykonawcy, nie ma w sobie wiele emocji – jest wycofana, zimna. Posłuchajcie tylko, jak hipnotycznie Scherchen maluje obraz falującego powoli morza:
Problem w tym, że to falowanie donikąd nie prowadzi – napięcie się nie buduje, a kulminacje go nie rozwiązują. Jak zawsze w nagraniach tego dyrygenta – dźwięk jest bardzo selektywny. Scherchen odnajduje też wiele melancholii w części drugiej, nawet we fragmentach które przywykliśmy kojarzyć z bardziej figlarnymi wykonaniami:
Posłuchajcie tylko, jak w trzeciej części melodia wiolonczel dublowana jest najpierw przez obój, a następnie przez rożek angielski. Tutaj ta różnica jest wyraźnie odczuwalna i świetnie podkreślona:
Czwartej części brak rozmachu, a płaski dźwięk tylko pogarsza sprawę. Ostateczna kulminacja prowadzi donikąd:
Bardzo podoba mi się melancholijny wyraz wszystkich powolnych epizodów i przepiękne solo skrzypiec, a także precyzja artykulacji i gra barwą. Zdecydowanie budzi mój sprzeciw brak wyczucia dramaturgii dzieła. Słucham tego i mam poczucie, że w sumie niewiele się u Scherchena wydarzyło.
Hermann Scherchen/Rudolf Streng, Orchester des Viener Staatsoper, 1957, I – 11:50, II – 11:09, III – 10:15, IV – 13:28 [46:47], Deutsche Grammophon
A może by tak sprawdzić jak z partyturą Rimskiego-Korsakowa radzą sobie jego krajanie i sięgnąć po nagrania dyrygentów rosyjskich? Korci mnie, żeby sprawdzić czy jest jakiś wspólny mianownik ich interpretacji.