V Symfonia cis-moll otwiera w twórczości Gustava Mahlera trylogię symfonii czysto instrumentalnych. Kompozytor uważał ją za dzieło przeklęte, którego nikt nie będzie w stanie zrozumieć, dziś jednak należy ono do najczęściej wykonywanych jego kompozycji. Piąta nie jest dziełem stricte programowym, zawiera jednak tyle pozamuzycznych odniesień, że hermeneutyczne wskazówki bardzo wzbogacają rozumienie i czucie tego dzieła. Mahler oparł swe dzieło na schemacie dramaturgicznym per aspera ad astra, podzielił je zaś w sposób następujący:
Część I
1. Trauermarsch. In gemessenem Schritt. Streng. Wie ein Kondukt
2. Stürmisch bewegt, mit größter Vehemenz
Część II
3. Scherzo. Kräftig, nicht zu schnell
Część III
4. Adagietto. Sehr langsam
5. Rondo-Finale. Allegro – Allegro giocoso. Frisch
Piąta jest więc podzielona na trzy rozdziały, ma to zresztą głęboki muzyczny sens. Dwa pierwsze ogniwa to muzyka mroczna, pełna desperacji. To marsz żałobny i obraz gwałtownej walki, która nie przynosi rozwiązania zarysowanych konfliktów. Przenika je wyrazisty rytm marsza żałobnego, a także dźwięk tam-tamu – muzycznego symbolu śmierci. Pod koniec drugiego ogniwa pojawia się chorał w D-dur, który jest jak słońce przebijające się przez ciemne chmury. Jednak to zaledwie sugestia zwycięstwa, a akcja załamuje się, czemu towarzyszy potężne uderzenie tam-tamu.
Potężne Scherzo jest wyrazowo gdzieś pośrodku. Jest tu z jednej strony radosny walc, następnie miniaturowy koncert na waltornię (czasem zdarza się, że muzyk grający na tym instrumencie wychodzi przed orkiestrę), wiele pasaży jest pełnych ciepła i liryzmu. Z drugiej strony są tu także elementy bardziej mroczne, przywodzące na myśl taniec śmierci (fragment z użyciem bata). Constantin Floros wskazywał, że idealnie pasuje do tego ogniwa łacińska sentencja in media vita in morte sumus, a w autoryzowanej przez samego kompozytora książce biograficznej z 1905 roku Bruno Walter wskazywał na inspirację wierszem Goethego Do woźnicy Kronosa. Pojawia się tam zarówno wątek siły, nawoływania rogu, jak i motyw kości grzechoczących w tańcu. Mahler pisał w listach, że Scherzo to muzyka obrazująca przede wszystkim siłę, która jemu osobiście kojarzyła się z obrazem barwnej komety.
Dwa ostatnie ogniwa to już muzyka lekka i świetlista. Adagietto przeznaczone jest tylko na harfę i smyczki i już choćby z tego względu mocno odstaje od innych ogniw. Finałowe rondo oparte jest na motywie z pieśni Lob des hohen Verstandes ze zbioru Des Knaben Wunderhorn, powraca tu też Adagietto, tym razem przemienione w radosny taniec. Symfonię zamyka chorał znany słuchaczowi już z części drugiej, jednak tym razem nic nie odwraca uwagi od zwycięstwa. Cała rzecz kończy się w nastroju pełnej blasku celebracji.
Piąta jest symfoniczną powieścią, w której kontrapunkt nie funkcjonuje tylko i wyłącznie jak element warsztatu. Równie ważny jest kontrapunkt emocjonalny, jednoczesne współistnienie rozmaitych stanów emocjonalnych. To muzyka pełna blasku, wirtuozowska, przeznaczona tylko i wyłącznie dla najlepszych orkiestr. Współcześnie przyjęli ją z mieszanymi uczuciami. Richard Strauss w liście do Mahlera chwalił dwie pierwsze części, a także Scherzo (narzekając co prawda, że za długie), Adagietto zaś uznał za nieudane. Arturo Toscanini planował kiedyś nawet wykonanie Piątej w Turynie, jednak po lekturze partytury napisał do swojego przyjaciela długi list, w którym wyrażał się o tym utworze z jawną pogardą i politowaniem. Zainteresowanych odsyłam po szczegóły do biografii dyrygenta, autorstwa Harveya Sachsa.
Ogniwem, którego tempo budzi najwięcej kontrowersji, jest Adagietto. Mahler wpisał do partytury oznaczenie Sehr langsam, a żeby to podkreślić to po chwilowym zawahania tempa na początku dodał tak później wskazówkę: a tempo (molto Adagio). Pozornie więc sprawa jest prosta – trzeba grać tę część bardzo powoli. Jednak dyrygenci, którzy znali kompozytora, postępowali odwrotnie. Zarówno Willem Mengelberg jak i Bruno Walter prowadzili Adagietto w tempie bardzo szybkim. Holenderski kapelmistrz twierdził, że część ta jest pieśnią miłosną – darem Gustava dla Almy. A pieśń musi przecież płynąć, nie może być tak powolna, aby nie dało się jej wyśpiewać. Pojawia się tu motyw spojrzenia miłosnego z Tristan i Izoldy Wagnera, zaś pod koniec cytat z jednej z pieśni Mahlera, Ich bin der Welt abhanden gekommen, odpowiadający słowom In meinem Lieben, in meinem Lied. Nie sposób nie wspomnieć także o nawiązaniu do drugiej pieśni z Kindertotenlieder – Nun seh’ ich wohl. Nie jest to jednak wcale ogniwo pozbawione melancholii i dwuznaczności, na której opiera się zresztą piękno Adagietta. Trochę to pastoralne F-dur, a trochę żałobne a-moll… Nie przeszkodziło to jednak Otto Klempererowi serdecznie go nie znosić, uważał bowiem, że to tylko muzyka salonowa i nic ponad to. W 1971 roku Luchino Visconti wykorzystał to ogniwo w swoim filmie Śmierć w Wenecji, a w 1968 roku Leonard Bernstein zadyrygował nim podczas pogrzebu Roberta Kennedy’ego. Potem już poszło. Kolejni dyrygenci zaczęli rozwałkowywać Adagietto ponad wszelką miarę, a wszelkie rekordy pobił w tym względzie Hermann Scherchen, ale o tym za chwilę. Jeśli wierzyć relacjom tych, którzy słyszeli Piątą pod dyrekcją Mahlera, Adagietto trwało pod jego batutą 7 minut. W tym tempie kierowali nim także Mengelberg i Walter. Dwa pierwsze nagrania fragmentów tego utworu to właśnie przedwojenne interpretacje Adagietta, które zresztą czasem wykonywane bywa oddzielnie.
Nagranie tego ogniwa pod batutą Willema Mengelberga z 1926 roku to jedyny fragment tego dzieła, który nagrał holenderski dyrygent. Pod koniec życia uważał to nagrania za swoje największe osiągnięcie, a nagrań miał przecież na koncie dużo! Jego Adagietto jest wyjątkowe nie tylko ze względu na tempo. Mengelberg wyjątkowo hojnie stosuje tu portamento – zabieg w grze smyczkowej, który prawie całkowicie wypadł obecnie z mody. Jego interpretacja jest jak podróż w czasie – zabiera nas wyjątkowo blisko tego, jak Mahler sam mógł słyszeć swoją własną muzykę. Z perspektywy słuchacza przyzwyczajonego do temp wolniejszych sposób, w jaki Holender prowadzi Adagietto jest niezwykle oryginalny, a też paradoksalnie jednocześnie świeży i staromodny. Chociaż jestem w stanie zrozumieć tych, którzy uznają te portamenta za kiczowate, przesadzone czy przesłodzone. Posłuchajmy fragmentu:
Szkoda, że Mengelberg nie nagrał całości! Wielka szkoda!
Willem Mengelberg, Concertgebouw, 1926, IV – 7:06, Naxos
Kompletnie odmiennie brzmi interpretacja Bruno Waltera, zarejestrowana w wiedeńskim Musikverein dwanaście lat później. Tempo jest nieco wolniejsze, nie usłyszmy tu też Mengelbergowskiego portamenta. A jednak jest to interpretacja bardzo trafna, liryczna i śpiewna, choć może momentami nieco lakoniczna. Dobrze posłuchać, jakie wyczucie stylu muzyki Mahlera mieli już wtedy Wiedeńczycy. Posłuchajcie:
To arcyciekawy dokument dawno minionych czasów.
Bruno Walter, Wiener Phiharmoniker, 1938, IV – 8:10, Naxos
Jeśli chodzi o nagranie całości to tutaj palma pierwszeństwa należy do Waltera, który zarejestrował Piątą w Carnegie Hall w Nowym Jorku w lutym 1947 roku. To zaskakująca wersja, i to niekoniecznie w znaczeniu pozytywnym. Tempa są konsekwentnie bardzo szybkie – to najszybsza Piąta w historii fonografii! Niestety – interpretacja jest nerwowa, mało zniuansowana i dość powierzchowna emocjonalnie. Mocno rozczarowuje dźwięk – jest ciasny, zbity i mało przestrzenny, brak tu także odwzorowania niezbędnych kontrastów dynamicznych… A szkoda, bo Nowojorczycy grają bardzo dobrze, starannie pod względem intonacji i precyzji, więc gdyby tempa były bardziej zróżnicowane, to całość byłaby bez wątpienia bardziej sugestywna.
Oto otwierająca Symfonię solówka trąbki:
Lament wiolonczel w drugim ogniwie – całkiem potoczysty i grany ciepłą barwą:
Mahler wyraźnie życzył sobie, aby Scherzo nie było prowadzone zbyt szybko, tymczasem jego przyjaciel prowadzi najszybszą ze znanych mi wersji tego ogniwa. Ile w tym szacunku do intencji twórcy? Obawiam się że niezbyt wiele…
Paradoksalnie najlepiej wypada Adagietto. Także tutaj Walter prowadzi je w bardzo szybkim tempie. Dzięki temu brzmi ono świeżo, płynie i jest śpiewne.
Finał jest mocno rozczarowujący. Wejścia poszczególnych sekcji zaraz na początku są nieśmiałe i niewyraźne. Później nie jest lepiej, a muzyce wyraźnie brak radości i rozkołysania. Tak brzmi zakończenie:
Jest to niestety jedno z najgorszych nagrań Piątej, jakie znam, i jednocześnie najgorsze nagranie Waltera w tym repertuarze. Nie słucham go często i wracam do niego wyjątkowo niechętnie. Wielka szkoda, że Walter nie nagrał tego dzieła ponownie, w stereo.
Bruno Walter, New York Philharmonic, 1947, I – 11:39, II – 12:31, III – 15:06, IV – 7:35, V – 13:55 [60:46], Sony
Nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć także króla ekscentryków – Hermanna Scherchena. Niemiecki dyrygent zarejestrował Piątą aż cztery razy. Pierwsza z nich, zarejestrowana w lipcu 1953 roku, to jego jedyne kompletne nagranie tego utworu, i jedyne normalne. Rozpoczyna się w dobrze dobranym tempie, raczej szybkim niż wolnym, ale ten wybór jest trafny. Marsz jest konkretny, rytmiczny, z dobrze podkreślonym brzmieniem tam-tamów. Przyspieszenie w pierwszym triu jest ostre i gwałtowne, świetnie skontrastowane, a przy tym stanowcze. Rewelacyjnie brzmią tu smyczki:
Także drugie trio wykonane jest szybko, jest ostre i rytmiczne, bardzo marszowe:
Pod koniec tego ogniwa Scherchen bardzo zwalnia, co także jest dobrą decyzją, czyni bowiem zakończenie znacznie bardziej wyrazistym.
Również ogniwo drugie prowadzone jest wartko. Scherchen dobrze się czuł w tej muzyce i potrafił dotrzeć do jej istoty, w sugestywny sposób wyrażając zawarty w niej gniew i desperację. Jednocześnie tam gdzie trzeba potrafi zwolnić i wydobyć z muzyki obecne także i tutaj żałobne tony:
Odcinki szybkie są prawdziwie demoniczne, grane w zawrotnym tempie:
Znakomita jest także kulminacja, po której Scherchen zwalnia, mocno akcentując załamanie narracji. Pozwolił sobie także zakończyć to ogniwo głośno, a nie cicho:
Scherzo wypada znakomicie, a to głównie dlatego że Scherchen zwolnił w nim tempo i wprowadził odpowiedni kontrast w stosunku do tego, co działo się do tej pory. Orkiestra dobrze czuje tę muzykę i wie jak podkreślić jej rustykalny i lekko rozkołysany charakter. Muzyka jest lekka i pełna wdzięku, z przyjemnością słucha się też gry blachy:
Od czasu do czasu zdarzają się tu drobne wpadki, nie jest to więc sterylne nagranie, jakich wiele znaleźć można na rynku. Cóż, słychać przynajmniej że grali to ludzie. Muzyka jest ukształtowana przepięknie, a Scherchen bardzo dba o utrzymanie odpowiedniego balansu pomiędzy grupami instrumentów.
To samo powiedzieć można o płynącej swobodnie części czwartej. Piękne frazowanie, ciepło brzmienia, a także dobrze dobrane tempo sprawiają, że słucha się tej interpretacji z wielką przyjemnością.
To samo powiedzieć można o finale, który zrazu prowadzony jest niespiesznie, ale później nabiera rozpędu. Jest tu liryzm, ciepło, ale też jednocześnie klarowność, a to przecież bardzo ważne w przypadku takiej mnogości linii kontrapunktycznych:
Zakończenie znakomite, pełne humoru i animuszu:
To znakomita wersja! Orkiestra Opery Wiedeńskiej nie jest może najlepszym zespołem na świecie, ale znakomicie czuje tę muzykę, a Scherchen, chociaż momentami trochę ekscentryczny, prowadzi ją całkiem normalnie i bez większych udziwnień. Co najważniejsze – robi to z głową, wie czego chce i wie też, jak skontrastować ze sobą ogniwa tego dzieła, a to nie jest łatwa sprawa. Dźwięk to niestety mono. Moim zdaniem to jedna z lepszych Piątych.
Hermann Scherchen, Vienna State Opera Orchestra, 1953, I – 11:20, II – 13:34, III – 18:06, IV – 9:11, V – 15:14 [67:27], Millenium Classics
Później nie było już tak kolorowo. Scherchen zarejestrował Piątą jeszcze trzykrotnie i nagrania te mogłyby się zapisać w historii fonografii znacznie lepiej niż się zapisały. Pal licho jakość dźwięku – to nagrania live z lat 60., więc nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tu oczekiwał rewelacji, chodzi o skróty. Scherzo w zasadzie w tych nagraniach nie istnieje, a i finał jest dość mocno pocięty. Odbiera to wiele satysfakcji ze słuchania tych wykonań, a wielka szkoda, bo mają momenty naprawdę rewelacyjne i odkrywcze. Nagranie z Orchestre National de l’O.R.T.F. zarejestrowano 30 listopada 1965 roku w paryskim Théâtre des Champs Élysées. Już marsz nie pozostawia wątpliwości, że będzie to wykonanie radykalne, zagrany jest bowiem szybko i bardzo rytmicznie. A już kompletny szok czeka słuchającego przy pierwszym triu, które wzięte zostało w tempie absolutnie zawrotnym. Paradoksalnie w tym szaleństwie jest metoda, bo Mahler wyraźnie życzył sobie, aby ten odcinek był grany namiętnie i dziko. Tak też jest tutaj, a dyrygent orkiestry tu nie oszczędza. Przyznam szczerze że brakuje mi czasem takiego zapamiętania w innych interpretacjach:
Także potoczysty, sugestywny sposób zbudowania ostatniej kulminacji jest porywający:
Równie fascynujący jest sposób rozpoczęcia drugiej części – grany na granicy możliwości orkiestry, w zapamiętaniu i dzikiej furii:
Także wolne odcinki są grane są dynamicznie, ale to te szybkie robią największe wrażenie. Rzadko kiedy można usłyszeć aby ktokolwiek rozgrzał tę muzykę do takiej temperatury, by wydobył z niej tyle emocji!
W pewnych momentach trzeba przymknąć ucho na wtopy, jak choćby na to, że perkusista uderza w talerze za późno przy chorale, bo muzyka jest tak gorąca i tak w tej temperaturze autentyczna, że całkowicie zapomina się o tego rodzaju detalach. Dla kontrastu zakończenie jest niezwykle powolne, muzyka powoli tu zamiera.
Scherzo mogłoby być rewelacyjne, gdyby nie to, że praktycznie wcale go nie ma. Fragment na zaostrzenie apetytu:
Odcinki utrzymane w wolnym tempie tutaj grane są w tempie bardzo, ale to bardzo powolnym. Trudno powiedzieć, jak wypadłoby to, gdyby Scherchen raczył nagrać całość!
Adagietto jest grane tak, jak Mahler napisał w partyturze – sehr langsam. Scherchen zupełnie nie przejmuje się tym, że ma to być pieśń miłosna. Cedzi powoli każdy dźwięk, przeciąga, rozciąga, delektuje się brzmieniem, a rezultat jest… porywający i urzekający. Są tu momenty, w których czas wydaje się zastygać w miejscu:
Finał rozpoczyna się powoli, ale szybko nabiera wielkiego rozpędu. Scherchen dyryguje nim z wielką energią i rozmachem:
Wrażenia są jak najbardziej pozytywne, gdyby nie idiotyczne skróty, które całkowicie odbierają satysfakcję ze słuchania:
Wśród oklasków, które rozlegają się po zakończeniu Symfonii rozlega się kilkukrotnie także głośne buczenie. Wcale mu się nie dziwię.
To nagranie Scherchena to lektura dla słuchaczy o stalowych nerwach. Są tu rzeczy olśniewające, sąsiadujące z fragmentami mogącymi doprowadzić do szewskiej pasji.
Hermann Scherchen, Orchestre National de l’O.R.T.F., 1965, I – 10:51, II – 13:12, III – 5:35 (S), IV – 13:07, V – 10:20 (S) [53:27], Harmonia Mundi
Kolejne nagranie z serii rejestracji koncertowych Scherchena to rejestracja z Orchestra Sinfonica della RAI di Milano z 1962 roku. Jakość dźwięku jest tutaj bardzo przeciętna, gra orkiestry przyzwoita, ale do najlepszych zespołów sporo jej brakuje. Koncepcja dyrygenta jest tu podobna do tej paryskiej. Marsz jest szybki i rytmiczny, trio ponownie diabelnie szybkie. Mam jednak poczucie, że włoska orkiestra nie czuje zbyt dobrze muzyki Mahlera, albo po prostu współpraca z Scherchenem nie układała im się zbyt dobrze, dlatego też wykonanie to jawi się jako chłodne i bezduszne. Tak samo w części drugiej. Tempo szybkie, kontrasty bardzo podobne do innych realizacji Scherchena, tak samo z balansem pomiędzy grupami instrumentów, ale nie słucha się tej wersji za dobrze. Przeszkadza też przytłumiony, dość cienki dźwięki. Pomimo szybkiego tempa niektórym odcinkom brakuje spodziewanego impetu:
Scherzo ponownie jest niemiłosiernie i bezmyślnie pocięte:
Adagietto jest doprawdy osobliwe. Nie dość że powolne, to jeszcze niemal pozbawione ekspresji. Także finał nie zachwyca, grany jest bowiem wyjątkowo niechlujnie. Orkiestra brzmi tak, jakby chciała już skończyć grać i iść do domu. Vergogna!
Hermann Scherchen, Orchestra Sinfonica della RAI di Milano, 1962, I – 11:21, II – 13:25, III – 5:30 (S), IV – 13:20, V – 9:22 (S) [53:03], Living Stage
Scherchen miał także okazję poprowadzić Piątą z Philadelphia Orchestra w 1964 roku. Była to wówczas jedna z najlepszych orkiestr na świecie. Mogli zrobić wszystko, o co tylko dyrygent ich poprosił. Różnica pomiędzy tym a innymi nagraniami tego dyrygenta jest wyraźnie słyszalna, i to od początku. Marsz jest tym razem bardzo powolny – najwolniejszy ze wszystkich nagrań Scherchena. Brzmienie orkiestry jest ciepłe, pełne i krągłe. Muzyka brzmi tajemniczo, jest elegijna i ponura:
Trio ponownie jest diabelnie szybkie i pełne zapamiętania. Kontrast pomiędzy tymi cząstkami jest ogromny i nie każdemu przypadnie do gustu. Tym bardziej, że drugie trio ponownie jest niezwykle szybkie, a Scherchen buduje ostatnią kulminację z wielkim rozmachem. Zaraz po niej mocno zaskakuje, praktycznie zatrzymując bieg muzyki.
Także drugie ogniwo oparte jest na ogromnych kontrastach. Mamy tu albo frenetyczne, histeryczne zrywy, albo prawie całkowite zatrzymanie akcji. Nic pośrodku!
Chorał jest grany bardzo powoli, z emfazą, over the top:
O Scherzu trudno powiedzieć coś konkretnego, bo znowu prawie go nie ma. Adagietto rozciągnął Scherchen tym razem prawie w nieskończoność, trwa ono tu bowiem ponad 15 minut! 2 minuty dłużej od poprzednich nagrań tego dyrygenta i aż o 8 minut dłużej od nagrania Mengelberga! Podobno niemiecki dyrygent był tak zachwycony brzmieniem Filadelfijczyków, że oświadczył, że chciałby, aby ten dźwięk nigdy się nie kończył. Wcale mu się nie dziwię, ale słuchanie tego ogniwa w tak wolnym tempie budzi mieszane uczucia z innego powodu. Słuchamy starego nagrania koncertowego, które już z definicji ma gorszą jakość dźwięku, z ciągle słyszanym w tle cichym szumem. Kiedy dodamy do tego pokasływania publiczności to otrzymamy całość, która niezbyt dobrze oddaje urodę brzmienia smyczków. Ale eksperyment to fascynujący!
Finał jest bardzo podobny do tego, co można usłyszeć w innych wersjach dyrygenta jeśli idzie o tempo. Brzmienie jest o niebo lepsze jeśli idzie o precyzję i intonację.
Oczywiście żadnej z interpretacji Scherchena nie można polecić na pierwszy raz. To interpretacje absolutnie ekstremalne i dobry sposób na pokazanie jak daleko można zajść w wykonywaniu tej muzyki.
Hermann Scherchen, Philadelphia Orchestra, 1964, I – 13:03, II – 13:46, III – 5:42 (S), IV – 15:12, V – 10:29 (S) [58:14], Tahra
Dimitri Mitropoulos pozostawił po sobie tylko jedną rejestrację Piątej, zarejestrowane w styczniu 1960 roku, a więc niedługo przed śmiercią dyrygenta. Nie jest to nagranie idealne – trzeba przede wszystkim przyzwyczaić się do niezbyt dobrego, ciasnego dźwięku. Sama interpretacja jest ostra, dramatyczna i pełna napięcia. Muzyka płynie naturalnie. W pierwszej części uwagę zwraca brawurowo zrealizowana kulminacja:
Także nastrój części drugiej musiał wyjątkowo odpowiadać dyrygentowi, który stworzył interpretację przejmującą i bardzo intensywną, a także umiejętnie skontrastowaną. Choć przyznać trzeba, że zdarzają się tu dyrygentowi dziwne i nieco ekscentryczne, niepotrzebnie zatrzymujące narrację ritardanda. W innych momentach Mitropoulos prowadzi muzykę w gorący, żarliwy sposób:
Sposób budowania kulminacji i wprowadzenia chorału jest imponujący, pełen impetu i autentyczniej pasji. Świetne załamanie akcji i bardzo wyraźnie słyszalne potężne uderzenie w tam-tam.
Scherzo jest szybkie, muskularne i pełne huraganowej energii. Narracja jest potoczysta, a wszystko jest tu na swoim miejscu, a nawet jeśli momentami wydarzenia prezentowane są trochę pospiesznie, to zrobione jest to z pełnym przekonaniem i wielką charyzmą.
Adagietto jest dość powolne, ale jednocześnie mroczne, poprowadzone z pasją i żarem. Kiedy trzeba prowadzone jest pożądliwie, drapieżnie, grana dźwiękiem ciemnym, gęstym i ekspresyjnym. Ta muzyka tego potrzebuje!
Także w finale można odnaleźć kilka dziwnych i nieco kontrowersyjnych zwolnień, które jednak sprawiają że muzyka jest bardzo rozluźniona i pełna uroku:
Wyjąwszy je Mitropoulos prowadzi rondo znakomicie, rześko i z wielkim animuszem.
Interpretacja ta, wysłuchana na żywo, musiała być zachwycającym doświadczeniem. Nam, niestety, pozostało dość blade odbicie tego wydarzenia. Dobrze, że chociaż to! Tym bardziej, że Mitropoulos potraktował Piątą jak coś ważnego, coś co się naprawdę liczy. A ile razy słuchamy teraz nagrań Mahlera, w których dyrygenci traktują te symfonie jak etiudy na orkiestrę, które można odbębnić, zgarnąć za to owacje i zapłatę, na tym kończąc. Tutaj nie tyle liczy się techniczna perfekcja, a emocjonalna treść muzyki. Z tego względu warto tej interpretacji wysłuchać, choć zastrzec trzeba, że jest to wersja dla koneserów.
Dimitri Mitropoulos, New York Philharmonic, 1960, I – 12:53, II – 13:44, III – 16:02, IV – 11:07, V – 16:47 [70:32], Music&Arts
Ostatnim z pionierów, o których bez wątpienia trzeba wspomnieć przy omawianiu nagrań symfonii Mahlera, jest Hans Rosbaud. Ten urodzony w 1895 roku nie uzyskał za życia takiego rozgłosu jak inni dyrygenci z kręgu niemieckojęzycznego na czele z Herbertem von Karajanem czy Karlem Böhmem. Nie stało się tak w żadnym wypadku ze względu na niskie kwalifikacje Rosbauda, a bardziej ze względu na to, że interesowało go przede wszystkim rzetelne wykonawstwo, a nie stawianie siebie samego na piedestale. Artysta ten nagrał Piątą raz, w 1951 roku. Marsz żałobny jest fatalistyczny, surowy, poważny, mniej ostry niż w wielu innych wykonaniach, choć dyrygent pilnuje aby był wyrazisty pod względem rytmicznym. Muzyka płynie swobodnie, tempo jest wartkie, a pięknie brzmią zwłaszcza smyczki, które są ekspresyjne, ale jednocześnie nie ma w ich grze przesady:
Znakomicie wypada pierwsze trio, pełne impetu, pasji i namiętności. Powrót głównego materiału jest wyrazisty, ponownie rytmiczny i surowy. Gra smyczków sprawia że także drugie trio jest nieostentacyjnie ekspresyjne. Znakomite zakończenie, pełne napięcia i nastroju tajemnicy:
Nie rozczarowuje część druga. Rosbaud rozpoczyna ją ostro, gwałtownie, dziko i namiętnie. Także odcinki w wolnym tempie są wartkie, potoczyste i pełne napięcia, które nie opada tu ani na moment. Jest w tym dyrygowaniu coś bardzo trafnego i emocjonalnie satysfakcjonującego. Nawet w momentach wyciszenia i spokoju czuć, że jest to spokój pozorny, a zagrożenie ciągle jest bliskie.
Odcinki szybkie są zrobione genialnie, porywająco! To interpretacja w punkt:
Wspaniały jest także monumentalny, dostojny chorał, a także następujące po nim ostatecznie załamanie narracji. Oszałamiająca, niezwykle emocjonalna i trafna interpretacja tego ogniwa.
Trzecie ogniwo jest prowadzone wartko, ale pomimo tego nie jest zbyt ostre i zbyt dramatyczne. Rosbaudowi udaje się odnaleźć świetny balans pomiędzy łagodnym rozkołysaniem a odpowiednio dawkowanymi ostrzejszymi akcentami. Posłuchajcie utrzymanego w szybkim tempie fragmentu z pizzicato smyczków:
Rosbaudowi udaje się uniknąć monotonii. Prowadzi tę muzykę charyzmatycznie, z pełnym przekonaniem. Jest ona pełna życia, ruchu i animuszu. Zakończenie jednocześnie energiczne i monumentalne:
Adagietto płynie szybko, jest śpiewne, ekspresyjne, żarliwe, w żadnym razie nie lakoniczne. Uczuć jest tu w sam raz – ani za dużo, ani za mało.
Absolutnie nie rozczarowuje także finał. Lekki, rześki, rozkołysany, z przepięknie wprowadzonym cytatem z Adagietta. Impet tej interpretacji robi wielkie wrażenie:
I tak jest już aż do końca – Rosbaud kieruje muzyką z wyczuciem i jednocześnie wielką energią.
Interpretacja Piątej przez Hansa Rosbauda świadczy o jego wielkiej klasie jako wykonawcy. Każda część ma swoje wyraźne oblicze, każda jest inna, a jednak wszystkie łączą się w spójną i logiczną całość. Gra orkiestry nie jest może idealna (bo tu zdarzy się nierówne wejście, a tu gdzieś jakiś kiks), ale trudno o grę tak zaangażowaną i tak pełną zrozumienia. Jakość dźwięku jest w porządku. To wielka interpretacja, którą polecam każdemu wielbicielowi symfonii Mahlera.
Hans Rosbaud, Kölner Rundfunk-Sinfonie-Orchester, 1951, I – 11:59, II – 13:59, III – 15:55, IV – 8:53, V – 14:57 [65:47], ICA Classic