Pierwsze z nagrań Klausa Tennstedta to realizacja studyjna z London Philharmonic Orchestra z 1978 roku. Było to jeszcze nagranie analogowe, a nie cyfrowe. Całe szczęście, gdyż wczesne rejestracje cyfrowe mają to do siebie, że ich jakość dźwięku pozostawia momentami wiele do życzenia. W przypadku tej realizacji jakość dźwięku jest zaś znakomita – jest on przestrzenny i pełen głębi, ze świetnie podkreślonym rejestrem basowym. Co do interpretacji – to Tennstedt jest spontaniczny i romantyczny. Jego marsz żałobny jest powolny, gęsty, mroczny, emfatyczny i dobitny. Pierwsze trio znakomicie skontrastowane, dynamiczne i drapieżne. Świetnie wypada także powrót tematu marsza:
Także ostatnia kulminacja jest znakomicie zrobiona – przejmująca i sugestywna:
Nie rozczarowuje drugie ogniwo. Odcinki w szybkim tempie grane są drapieżnie, w powolnych zaś muzyka wydaje się zastygać w całkowitym prawie bezruchu. Ciemny, masywny dźwięk LPO świetnie pasuje do tej muzyki. Posłuchajcie sami:
Szkoda tylko, że nie wydobyto tu bardziej brzmienia tam-tamu. Tennstedt znakomicie oddaje wrażenie długiej wędrówki, a moment dotarcia do chorału jest znakomicie zrealizowany. Dyrygent bardzo dobrze oddaje też następujące zaraz później załamanie akcji. Wszystko jest tu plastyczne i dynamiczne:
Scherzo jest dość wolne, ale nigdy nie jest za wolne. Tennstedt także tutaj stawia na duże kontrasty, ale są one dobrze zbalansowane. Zarówno odcinki szybkie jak i powolne są wyraziste, ale nie przerysowane. Waltornia solo ma trochę szorstkie i chrapliwe brzmienie, co jakoś to pasuje, a w każdym razie nie przeszkadza. Jednak najważniejsze wydaje mi się to, że dyrygent sugestywnie oddał tu wrażenie rozmachu i mocy, o jakim mówił Mahler. Kulminacje są wspaniałe:
Nie rozczarowuje także zakończenie. Posłuchajcie ostrych akcentów smyczków:
Adagietto jest namiętne i mięsiste, prowadzone powoli, grane con amore, z pasją i zaangażowaniem.
Słabym elementem tej interpretacji jest finał, dość ciężki i masywny, a przez to nie do końca satysfakcjonujący i nie do końca kontrastujący z resztą Symfonii. Tyczy się to zwłaszcza smyczków. Byłbym jednak w błędzie, potępiając w całości wykonanie tego ogniwa. Także tutaj wiele jest ciekawych i przejrzyście prowadzonych miejsc:
Jeśli chodzi o umiejętność kreowania sugestywnego nastroju to niewielu dyrygentów mogło się równać z Tennstedtem. Ta jego Piąta jest znakomita pod tym względem. Spontaniczna, świeża, epicka, znakomicie zagrana i nagrana.
Klaus Tennstedt, London Philharmonic Orchestra, 1978, I – 13:53, II – 15:18, III – 18:12, IV – 11:55, V – 16:19 [75:38], Warner
Jeśli chodzi o nagrania koncertowe Tennstedta to mamy tu pewien „problem”, a w zasadzie klęskę urodzaju. Jest ich bowiem aż siedem. Oczywiście omawianie tutaj ich wszystkich mija się z celem, ograniczę się zatem do dwóch. Pierwsze to nagranie dokonane równo dekadę po omawianym powyżej nagraniu studyjnym. Także tutaj dyrygent poprowadził London Philharmonic Orchestra, a koncert odbył się w Royal Festival Hall. Już wstęp zdradza, że ponownie będziemy mieli do czynienia z interpretacją epicką, pełną rozmachu i retorycznych gestów. Posłuchajcie jak świetnie brzmi solo trąbki – powolne, pełne emfazy, prowadzące do potężnego, rozłożystego tutti:
Wykonanie jest bardzo podobne do studyjnego pod względem koncepcji, ale LPO nie brzmi tu aż tak dobrze ze względu na dźwięk, który jest odrobinę głuchy. Jednak pod względem emocjonalnym jest to wykonanie satysfakcjonujące, impulsywne i pełne emocji. Także tutaj dyrygent sugestywnie tworzy gęstą i ponurą atmosferę.
Również druga część jest plastyczna i interesująca, ciekawie brzmią zwłaszcza „dziobiące” wejścia drewna w wysokim rejestrze:
Jeśli części tej brakuje nieco impetu to jest to niestety wina nagrania i spłaszczenia dynamiki. Odcinki tutti nie są niestety tak głośne i wyraziste jak mogłyby być (i jakie zapewne były). Cierpi na tym zwłaszcza główna kulminacja. W takich momentach człowiekiem powinno rzucać po ścianach, a tu nic.
Scherzo jest podobne do tego studyjnego. Dokładnie z takich samych powodów jest udane, a jeśli nie satysfakcjonuje do końca to z powodu jakości dźwięku. Ale orkiestra gra z werwą i jest tu czym cieszyć uszy:
Adagietto nie jest zbyt udane, brakuje tu masy brzmienia, a dźwięk jest dość cienki i mało przestrzenny, co przeszkadza w odbiorze muzyki. A szkoda, bo wykonanie samo w sobie jest zajmujące i pełne emocji.
W finale jest to wszystko, czego brakowało w poprzedniej wersji. Jest prowadzony warto, z energią i werwą. Bardzo mocno kontrastuje z wszystkim co wydarzyło się przed nim, a przez to znakomicie spełnia swoją funkcję. Jest bardzo satysfakcjonujący! Posłuchajcie sami:
To bardzo dobre, zniuansowane i pełne ekspresji wykonanie. Jeśli czegoś mu brakuje to są to niedoróbki wynikające z przyczyn technicznych, na które wykonawcy wpływu nie mieli. Z tego względu jest to więc raczej uzupełnienie dyskografii Piątej niż wersja, którą można polecić z czystym sumieniem.
Klaus Tennstedt, London Philharmonic Orchestra, 1988, I – 13:39, II – 15:25, III – 18:06, IV – 11:21, V – 14:52 [73:25], Warner
Postanowiłem także rzucić uchem na ostatnią z rejestracji Tennstedta, zarejestrowaną z amsterdamską Concertgebouw 9 grudnia 1990 roku i zadedykowaną pamięci zmarłego dwa miesiące wcześniej Bernsteina. Jakość dźwięku nie zachwyca, a słuchanie utrudnia irytujący szum. Jednak gra orkiestry nawet w takich warunkach jest w stanie autentycznie zaintrygować i zaciekawić. Tennstedt prowadzi część pierwszą bardzo powoli, z mozołem i emfazą. Niestety proporcje dynamiczne są zaburzone, przez co kulminacje nie brzmią naturalnie. A wielka szkoda, bo gra orkiestry jest zjawiskowa, a niemiecki dyrygent wykonuję tę muzykę z wielkim wyczuciem stylu i z autentycznym uczuciem. Posłuchajcie jak wyraziście brzmi powrót głównego materiału. Także drugie trio jest zjawiskowe – powolne, doskonale wyczute, pełne niepokoju. Rozwija się ono w piękną, soczystą i przejmującą kulminację, która jest tak intensywna, że aż skóra na plecach cierpnie. Posłuchajcie gry blachy i zignorujcie nieczysto grany fragment na początku tego przykładu:
Niestety – zła jakość nagrania psuje satysfakcję ze słuchania początkowej fazy drugiego ogniwa. Jest tu kilka chwiejnych momentów, w których orkiestra zdaje się chwilowo tracić koncentrację, ale kiedy już ją odzyskuje, to gra z zaangażowaniem i pasją tak typową dla nagrań Tennstedta. Chorał ponownie jest potężny, a dyrygent mocno zwalnia z chwilą jego pojawienia się:
Scherzo ponownie mocno skontrastowane, wyraziste i atletyczne. Niestety, dynamika jest mocno spłaszczona, co odbiera satysfakcję ze słuchania. Tak wypada zakończenie tego ogniwa:
Adagietto ponownie jest namiętne i gorące, grane jest przepięknie, dźwiękiem miękkim i jedwabistym, wywiera jednak dość małe wrażenie ze względu na dźwięk.
W finale także znajdzie się kilka dobrych momentów, a całość jest mocno skontrastowana pod względem temp, ale tutaj to także wada. Niektóre miejsca są wolne i ociężałe, a kilka taktów dalej orkiestra zrywa się, a narracja nabiera rumieńców. Szkoda że nie ma ich od początku!
Marnej jakości dźwięk odbiera przyjemność ze słuchania tej interpretacji. Te same pomysły Tennstedt zastosował już w swoim pierwszym nagraniu. Jest to ciekawostka historyczna – i nic więcej.
Klaus Tennstedt, Concertgebouw, 1990, I – 14:35, II – 15:53, III – 18:36, IV – 12:11, V – 15:09 [76:27], RCO live
Nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć także czeskiego dyrygenta Rafaela Kubelika. Jego najbardziej znane nagranie to realizacja studyjna z Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks z 1971 roku. Artysta nie ociąga się – jego Piąta rozpoczyna się szybko, a marsz prowadzony jest dość ostro, konkretnie i rytmicznie. Brak jednak w tej interpretacji desperacji i potężnych emocji znanych z innych wersji. W słuchaniu przeszkadza płaski dźwięk, który sprawia że Bawarczycy nie brzmią przestrzennie. Blacha jest momentami niepotrzebnie krzykliwa. Dyrygent sprawnie uchwycił parodystyczny charakter muzyki:
Dobrze brzmi także drugie trio, które jest ekspresyjne, ale nie przesadzone. Kulminacja nieco zbyt pospieszna i zbyt emocjonalnie płaska.
W części drugiej usłyszymy ciekawe detale w rodzaju świetnej solówki skrzypiec. Wiele tu poczucia zagubienia i niepewności:
Przyznam jednak, że brana jako całość część ta jest dość problematyczna. Niewiele w niej furii, jest emocjonalnie dość płaska i z tego względu mało ciekawa. Jeśli zdarzają się w niej lepsze miejsca to głównie w cichych odcinkach, w których mało przestrzenny dźwięk nie wadzi tak bardzo jak w tutti.
Scherzo rozpoczyna się obiecująco, w grze Bawarczyków jest wiele charakteru i świetne wyczucie stylu:
Jednak to co dzieje się później jest nierówne. Świetne są dęte drewniane, dobrze dobrane jest tempo, muzyka jest idealnie rozkołysana, dobrze oddany jest też jej nastrój. Fatalny jest płaski dźwięk, który odbiera frajdę ze słuchania tej interpretacji. Za mało tu przestrzeni i oddechu. Posłuchajcie zakończenia:
Czwarte ogniwo jest śpiewne i liryczne, czyli takie jak trzeba. Ale ognia i pasji w nim brak. Nie pomaga także dźwięk.
Finał jest lekki i przejrzysty, dobrze brzmi w nim drewno. Ale jako ukoronowanie epickiej wędrówki zadania swego nie spełnia…
Ta Piąta Kubelika jest dość rozczarowująca. Nie jest to wina dyrygenta, który dyryguje z wyczuciem, ani orkiestry, która najwyraźniej ten utwór lubiła, ale dźwięku, który sprawia, że całość jest płaska, mało przestrzenna i niestety oczekiwań nie spełnia. Słuchający pozostaje z wrażeniem wydarzeń rozgrywających się na małą skalę, a nie tego przecież oczekuje się od symfonii Mahlera. Zdecydowanie nie jest to ostatnie słowo jeśli idzie o interpretację Piątej.
Rafael Kubelik, Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, 1971, I – 11:38, II – 13:53, III – 17:20, IV – 9:45, V – 15:27 [68:15], Deutsche Grammophon
Warto wspomnieć także o późniejszym nagraniu Kubelika, zarejestrowanym z tą samą orkiestrą równo dekadę później. Różnica jest wyraźnie słyszalna od samego początku. Wyraźnie słychać tam-tam, a muzyka jest bardziej mroczna, bardziej fatalistyczna, a na pewno nie tak lekka jak w poprzednim nagraniu tego dyrygenta. Jest tu jednak tak samo surowe trzymanie się rytmu, ta sama adekwatność intencji i wyczucie stylu. Pierwszy odcinek tutti jest znakomicie zrealizowany – pełen pasji, dramatyczny, ale nie histeryczny. To ten sam fragment z powrotem głównego materiału:
Świetnie wypada tu też plastyczna ostatnia kulminacja.
W drugiej części usłyszymy świetną grę drewna, a także znakomicie dobarwiające brzmienie tam-tamy. Kubelik prowadzi narrację niespiesznie, cierpliwie, ale wszystko jest na swoim miejscu, zaprezentowane muzykalnie i elokwentnie. Zwróćcie także uwagę na znakomitą blachę w chorale. Świetna gra barwą i bardzo wyraziste rozjaśnienie:
Znakomita jest także kulminacja z wyraźnie zaakcentowanym brzmieniem tam-tamu:
Trzecie ogniwo jest bardziej zróżnicowane pod względem temp niż to studyjne. Kubelik jest tu bardziej elastyczny, bardziej liryczny i pastoralny. Piękne, miękkie solo waltorni, znakomita, charakterna gra drewna:
Wszystkie zmiany nastroju i tempa zrealizowane są po mistrzowsku, błyskotliwie i z energią.
Adagietto jest odrobinę bardziej powolne, bardziej mroczne, ale paradoksalnie także bardziej zmysłowe, bardziej rozśpiewane. Wyczute, ale nie przesadzone. W punkt.
Rozśpiewany, pełen humoru i muzykalny jest także finał. Zakończenie jest prawdziwie ekstatyczne i tym razem NAPRAWDĘ daje poczucie dotarcia do celu po długiej wędrówce. Wspaniale brzmi powrót chorału pod koniec tego ogniwa, a także szampańska coda:
Ta Piąta jest znacznie lepiej zrealizowana niż wersja studyjna Kubelika. Więcej w niej przestrzeni, oddechu i elastyczności, choć może nie dramatyzmu. Brzmienie Bawarczyków jest miękkie i mało stanowcze.
Rafael Kubelik, Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, 1981, I – 12:40, II – 14:54, III – 17:55, IV – 10:27, V – 15:00 [71:32], Audite
Pierre Boulez pozostawił po sobie jedno studyjne nagranie Piątej, a także kilka wersji live z BBC Symphony Orchestra i Cleveland Orchesta. Proponuję jednak sięgnąć po najbardziej znaną i najłatwiej dostępną wersję studyjną, zarejestrowaną w 1996 roku z Wiener Philharmoniker. Francuski artysta był wykonawcą szalenie specyficznym i ta interpretacja dobrze to oddaje.
Marsz żałobny wydaje się odarty z funeralnego kontekstu. Boulez traktuje go jako formę samą w sobie, a nie jako muzykę, która ma cokolwiek wyrażać. Efekt jest bardzo osobliwy, tym bardziej że dyrygent wygładza jak może wszelkie akcenty rytmiczne i sforzata, spłaszcza także dynamikę, nie pozwalając nigdy orkiestrze zabrzmieć naprawdę głośno. Środkowy odcinek, który powinien być dziki i namiętny, tutaj jest lodowato chłodny:
Tak samo jest z drugim ogniwem, które jest zupełnie spłaszczone pod względem ekspresji. Nie ma tu ani wściekłości, ani desperacji. Nie ma też retoryki, co ma tragiczne konsekwencje zwłaszcza jeśli idzie o chorał pod koniec tej części. On po prostu nie ma z czym kontrastować, a sam w sobie też jest płaski:
W Scherzo teoretycznie jest wszystko co być powinno – jest przejrzysta i wirtuozowska gra orkiestry grającej to długie ogniwo od niechcenia, jest ładnie zarysowana forma i tylko charakteru brak. Tak wypada zakończenie:
Adagietto jest straszne. Boulez prowadzi tę namiętną, śpiewną muzykę bez żadnego uczucia czy entuzjazmu. W jego wykonaniu ogniwo to mogłoby równie dobrze nosić tytuł „Wizyta w prosektorium” albo „Wyjątkowo nudny dzień w pracy księgowego cierpiącego na narkolepsję”.
Najlepsze co można powiedzieć o finale to to, że jest czytelny. I tyle. Oto zakończenie:
Fani Bouleza będą oczywiście dowodzić, jaka to genialna, odkontekstowiona i analityczna interpretacja. Być może, ale dla mnie jest ona przede wszystkim makabrycznie nudna. To granie o niczym.
Pierre Boulez, Wiener Philharmoniker, 1996, I – 12:52, II – 15:02, III – 18:12, IV – 10:59, V – 15:12 [72:17], Deutsche Grammophon
Najważniejsze nagrania Piątej Georga Soltiego to realizacje z Chicago Symphony Orchestra. Pierwsze z nich to wersja studyjna z 1970 roku. Dźwięk amerykańskiej orkiestry jest muskularny, a jakość nagrania znakomita. Imponuje wyrazista i wirtuozowsko zrealizowana partia blachy. W pierwszym ogniwie mniej rzuca się w uszy żałobność muzyki, a bardziej ostry sposób jej realizacji. Może mało żałobny, ale za to popisowy i wyrazisty. Brzmi to momentami może i sztucznie, bo plany narracyjne są od siebie bardzo ostro oddzielone, ale jest to na swój sposób fascynujące, zwłaszcza w kulminacjach:
Bardzo dobrze słychać tu także perkusję, zwłaszcza kotły i bęben basowy. Każdy ich dźwięk jest wydobyty z brzmienia i silnie podkreślony.
Druga część rozpoczyna się imponująco. Mahler każe tu grać orkiestrze z wielką wściekłością i to jest coś, co Soltiemu bardzo odpowiadało i co zrealizował wspaniale, siłowo i agresywnie. Muzyka dobrze to zniosła. Drugi temat jest mało żałobny, tu także dużo jest napięcia, co nawet nie przeszkadza. W szybkich momentach ponownie usłyszymy wyraźnie wiele detali, które innym dyrygentom umykają. Wspaniale wypadają głuche uderzenia bębna czy zawodzenie waltorni:
A w momencie pojawienia się chorału usłyszymy pozostające zazwyczaj w tle glissanda harf, a także (ponownie!) znakomitą, wirtuozowską grę blachy.
Scherzo jest szybkie i głośne. Grane co prawda rewelacyjnie, ale siłowo, agresywnie i mało lirycznie, przez co nie kontrastuje z pierwszymi dwoma ogniwami. Jeśli więc ktoś takiego kontrastu oczekuje i chce po intensywnych dwóch pierwszych ogniwach trochę odpocząć, to może być podejściem Soltiego zawiedziony:
Adagietto jest muskularne, konkretne, mało delikatne, mało subtelne, mało pastelowe. Doceniam mnogość planów narracji i barwność brzmienia orkiestry, ale podejście, które i tu jest siłowe, trochę jednak odstręcza od tej interpretacji.
Przejrzystość brzmienia i umiejętność wydobycia rozmaitych planów brzmienia jest wielką zaletą finału. Co mi tutaj bardzo przeszkadzało to brutalność i ostrość brzmienia, która nie pasowała do charakteru tej lekkiej i wesołej muzyki:
Piąta jako koncert na orkiestrę, jako imponujący popis warsztatu? Solti właśnie coś takiego nam proponuje i tylko od nas zależy czy przyjmiemy tę interpretację czy też odrzucimy ją jako powierzchowną, efekciarską, jednowymiarową, jaskrawą, w sumie niepotrzebnie brutalną i mechaniczną, mało humanistyczną. Dźwięk jest sztuczny – usłyszymy tu takie detale i detaliki, których w życiu nie usłyszymy podczas koncertu. Jeśli nagranie ma być dziełem sztuki – to właśnie ta Piąta nim jest, ale nie jest wiernym odwzorowaniem brzmienia Chicago Symphony Orchestra w warunkach koncertowych.
Sir Georg Solti, Chicago Symphony Orchestra, 1970, I – 11:54, II – 13:48, III – 16:38, IV – 9:50, V – 13:39 [65:49], Decca
Kolejne nagranie tego dyrygenta to późniejsza o dwie dekady realizacja koncertowa (czy mi się zdaje czy na tej okładce Solti stąpa po wodzie?). Tempa są tu minimalnie bardziej powolne niż we wcześniejszym nagraniu studyjnym, ale całość jest oczywiście nadal w granicach normy (bo Solti to nie Celibidache!). Marsz brzmi tu nieco łagodniej, nie jest tak agresywny. Problem w tym, że wiele detali tutaj umyka i trzeba się ich wręcz domyślić. Jest to też jednak łagodniejsza interpretacja, bardziej elegijna, płynna i gładka. A jednak czegoś mi tutaj brakowało. Miałem poczucie że dyrygent ślizga się po powierzchni muzyki i głębi nie osiąga.
W części drugiej uderza tym razem karykaturalnie rzewny sposób wykonania drugiego tematu. Smyczki mają tu zdecydowanie za dużo vibrata. Brakuje koncentracji i przekonania co do kierunku, w którym muzyka powinna podążać. W rezultacie prędko można zacząć się nudzić i na nic się zdarzą sztuczki Mahlera związane z dramaturgią i orkiestracją.
Scherzo jest po prostu nudne. Nie ma tu nie tylko żadnego napięcia, ale i żadnego suspensu. A smyczki ponownie są zanadto rozwibrowane. Całość nie trzyma się kupy.
Trudno byłoby mi także określić Adagietto mianem ciekawego. Także tutaj mamy rozwibrowane smyczki, brzmienie może i jest delikatne, ale brakuje tu, tak jak w poprzednich ogniwach, koncentracji i poczucia celu, do którego muzyka powinna zdążać.
Finał trzyma „poziom”, czytaj – także jest nudnawy i mdły.
Nie jest to wykonanie, które wyróżnia się czymkolwiek szczególnym. Prawdę mówiąc to jest dość nudne. Ot, Piąta jakich wiele.
Sir Georg Solti, Chicago Symphony Orchestra, 1990, I – 12:37, II – 14:46, III – 17:15, IV – 9:59, V – 14:53 [69:30], Decca