Sir Simon Rattle zarejestrował Siódmą cztery razy, ale najbardziej znane i najłatwiej dostępne jest jego pierwsze nagranie, nagrane podczas Aldeburgh Festival w Snape Concert Hall w 1991 roku z City of Birmingham Symphony Orchestra. Pozostałe trzy nagrania angielski maestro zarejestrował podczas koncertów z Wiener Philharmoniker (1995) i z Berliner Philharmoniker (2016, jedno jest z sierpnia, drugie z września). Snape Concert Hall nie jest salą, która ceniona jest na świecie ze względu na akustykę i stąd też bierze się podstawowy problem związany z tym nagraniem, a mianowicie dość słaby dźwięk, który nie ma gdzie się rozejść. Jest dość ciasny, zbity i przytłumiony. Pierwsza część rozpoczyna się ostrożnie i powoli, a Rattle z pietyzmem buduje atmosferę i akcentuje wejścia poszczególnych grup instrumentów. Drugi z tematów ze wstępu także jest dość powolny i masywny w brzmieniu:
Przejście do szybkiego tematu pierwszego jest udane, a muzyka brzmi spójnie. Natomiast drugi temat jest niestety mało ekspresyjny, brakuje mu impetu i energii, a dźwięk smyczków jest cienki:
Niestety, owa cienkość sprawia że brzmieniu brakuje blasku, głębi i barwy, co rujnuje pastoralne epizody w przetworzenie. Są chłodne i powierzchowne. Chociaż słychać, że Rattle miał spójną wizję tego ogniwa, to sposób jej realizacji w tych warunkach akustycznych pozostawia sporo do życzenia. Tym bardziej, że odcinkom, w których wyeksponowany jest rejestr basowy wyraźnie brakuje głębi i masy brzmienia. Elementy te sprawiają, że zakończenie nie jest zbyt udane. Jest wiele starszych nagrań tego utworu, które brzmią dużo, dużo lepiej.
Rozpoczęcie Nachtmusik I jest rozczarowująco blade i bezbarwne. Później zresztą nie jest lepiej, a muzyce wyraźnie brakuje rumieńców i bardziej wyrazistego charakteru. Tempo jest wartkie, ale to za mało aby stworzyć angażującą opowieść. Rattle zamazuje tu także col legno smyczków z cytatem z Revelge:
Scherzo kierowane jest w dość umiarkowanym tempie. Ogniwo to prezentuje się przyzwoicie, a dyrygent dobrze podkreśla cienisty charakter muzyki, w czym pomaga mu (sic!) przytłumiona akustyka. Świetnie prezentują się tutaj sarkastycznie brzmiące fagoty:
Dobrze też wypada powolne, przeciągnięte zakończenie:
Serenada prowadzona jest szybko, a Rattle postanowił w ogóle nie eksponować marzycielskich aspektów tego ogniwa. Jest to dobra decyzja, nic się tu bowiem nie przeciąga, a muzyka brzmi momentami nadspodziewanie dramatycznie i nerwowo:
Finał prowadzony jest z życiem i werwą, a Rattle wydobywa z brzmienia wiele smakowitych detali w rodzaju świetnych tryli drewna:
Później podkreśla też humorystyczne wejścia smyczków i ostre akcenty rytmiczne w innych sekcjach:
Ważniejsze jest jednak to, że przechodzi z sekcji do sekcji płynnie, potoczyście, z wielką energią i autentycznym, wyraźnie słyszalnym entuzjazmem.
To bardzo nierówne nagranie i nierówna interpretacja. Są tu zarówno miejsca rażąco mdłe (Nachtmusik I) jak i zupełnie porywające (Rondo Finale). Osobiście nie cenię tej wersji zbyt wysoko. Rattle’a uważa się obecnie za Chucka Norrisa wśród dyrygentów, co nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą. Trudno! Nic nie poradzę, ale dla mniej najciekawsza z całego albumu jest okładka.
Sir Simon Rattle, City of Birminham Symphony Orchestra , 1991, I – 22:06, II – 14:40, III – 10:15, IV – 12:19, V – 17:49 [77:10], Warner
Leif Segerstam zrealizował swoje nagranie Siódmej w ramach cyklu nagrywanego dla firmy Chandos z Danish National Radio Symphony Orchestra. Fiński dyrygent postawił na bardzo powolne tempa. Sposób w jaki rozpoczyna się pierwsza część przywodzi silne skojarzenia z marszem żałobnym. Gęste, nasycone, ciemne brzmienie z mocnymi, wyrazistymi dźwiękami blachy (czasem słychać nawet kontrafagot) i świetną solówką rogu tenorowego dobrze pasuje do charakteru tej muzyki. Konsekwentnie zrealizowane są przejścia pomiędzy poszczególnymi sekcjami, ale powolne tempo wymaga od słuchającego cierpliwości. Nie wiem też czy niektórych przejść jednak Segerstam za bardzo nie rozwlókł. Przeciąga się też temat drugi, któremu nieco brakuje impetu, jakiego życzył tu sobie kompozytor i który jest zbyt nieśmiały:
W powolnych epizodach środkowych Segerstam daje orkiestrze mnóstwo czasu na wygranie wszystkich lirycznych melodii, nie wiem jednak czy i one nie są zbyt rozciągnięte. Na dodatek nie kontrastują wcale z głównym materiałem. Dyrygent buduje kulminacje z emfazą, mocno podkreślając wprowadzające element suspensu cezury, jak przy przejściu do sekcji Grandioso:
Zakończenie jest powolne, dość masywne, mało rytmiczne i niespecjalnie ekscytujące.
Marsz w części drugiej jest tyleż powolny co dyskretny i może przez to mało barwny i mało ciekawy. Segerstam bardzo rozciąga tu wykonywane przez instrumenty dęte łączniki pomiędzy poszczególnymi odcinkami, niestety nie wydobywając smakowitych detali Mahlerowskiej instrumentacji. Nie usłyszymy tu za bardzo ani dzwonków pasterskich, ani tam-tamu, ani harf:
Scherzo jest u Segerstama nie tyle cieniste co muliste. Prowadzone w wolnym tempie, mało kontrastowe i mało selektywne, jest zwyczajnie nudne. Brakuje tu suspensu, demoniczności i pazura znanego z innych wykonań tego ogniwa. Tak brzmi zakończenie:
Nachtmusik II brzmi nijako i mało ekspresyjnie. Ani ta interpretacja ekspresyjna, ani romantyczna ani nerwowa. To emocjonalne plateau, gdzie kompletnie nic się nie dzieje.
Także finał prowadzony jest dość powoli i statycznie, choć zdarzają się tu (rzadko bo rzadko, ale jednak) momenty trochę bardziej ekscytujące. Całkiem ładnie i dźwięcznie brzmi zakończenie, zwróćcie także uwagę na przednutki w partii fletu piccolo:
Problem z Segerstamem jest taki, że przy zastosowaniu powolnych temp brak mu przejrzystości i barwności Klemperera. U tego ostatniego też wszystko działo się bardzo powoli (cała Symfonia trwała o 12 minut dłużej niż u Fina), ale działo się w niej więcej. Tutaj zaś nie dość że dyrygent do końca nie czuje tej muzyki, to i orkiestra też chyba do końca nie jest do niej przekonana. W rezultacie powstało nagranie mdłe i niczym specjalnym się nie wyróżniające. Początek jest obiecujący, ale to co dzieje się później mocno rozczarowuje. Razi braki koncentracji i chęci nadania muzyce wyrazistego oblicza.
Leif Segerstam, Danish National Radio Symphony Orchestra, 1991, I – 25:03, II – 17:20, III – 10:58, IV – 15:49, V – 19:04 [88:22], Chandos
Kolejną po rejestracjach Haitinka i Kondraszyna interpretacją zarejestrowaną z amsterdamską Concertgebouw jest ta zrealizowana pod batutą Riccarda Chailly’ego w połowie lat 90.
Początek jest znakomity – bardzo powolny, grany dźwiękiem gęstym, mocnym i nasyconym. Chailly daje tu muzyce mnóstwo czasu na wybrzmienie, nigdzie się nie spieszy, podkreślając jednocześnie żałobny aspekt tej introdukcji. Także drugi temat wstępu grany jest powoli, z namysłem i odpowiednim ciężarem. Odcinki tutti są prowadzone przejrzyście. Zwróćcie uwagę na tryle drewna:
Pierwszy temat grany jest powoli i dość ciężko. Uwagę słuchającego zwraca tu przede wszystkim brawurowa gra blachy:
Także temat drugi grany jest dość powoli i masywnie, momentami może nawet zbyt masywnie. To muzyka, w której potrzebna jest większa dawka energii, aczkolwiek docenić należy wielką przejrzystość gry, jej wysoką jakość i ilość rozmaitych drugo i trzeciorzędnych detali, które Chailly wyciągnął z brzmienia. Epizody pastoralne wypadają tu przepięknie, bo przepięknie są zagrane, ale brakowało mi tu kontrastu pomiędzy nimi a poprzedzającymi je odcinkami. Dają jednak poczucie wytchnienia, są odpowiednio liryczne i rozmarzone, choć może brakuje im w tym rozmarzeniu nieco ostrości, tej skrytej Mahlerowskiej nerwowości. Duże wrażenie robią odcinki grane przez puzony. Ponownie Chailly znakomicie podkreślił funeralny aspekt tej kompozycji:
Ciężko i masywnie brzmi zakończenie tego ogniwa. Nie wiem czy była to trafna decyzja ze strony dyrygenta. To bardzo energiczna muzyka, która potrzebuje większego kopa i więcej adrenaliny, choć ponownie jakość wykonania jest tu imponująca.
Część druga rozpoczyna się powoli. Jest tu element zawahania, niepokoju, niepewności. Marsz jest dość przytłumiony, nieśmiały i dyskretny, jakby skryty w mroku. Rewelacyjna gra drewna! Chailly rozpoczyna pierwsze trio powoli, jakby z zawahaniem, jednak kiedy taniec w końcu rozpoczyna się, jest grany przepięknie, lekko, wdzięcznie i ciepło:
Kiedy powracają zawołania waltorni Chailly ponownie akcentuje element zawahania. Dzwonki brzmią dość osobliwie, ale urokliwie, brakuje natomiast bardziej wyrazistych brzmień tam-tamu czy harfy:
Świetnie natomiast wypadają odcinki, w których należało podkreślić tajemniczy, oniryczny charakter muzyki. Posłuchajcie tylko świetnej gry drewna i blachy:
Scherzo jest zdecydowanie zbyt delikatne i zbyt łagodne, aby wywrzeć odpowiednie wrażenie, choć trzeba Chailly’emu przyznać, że glissanda wydobył z brzmienia znakomicie:
Muzyce zdecydowanie brakuje tutaj jednak desperacji, mroku i ostrości. Jest zbyt miękka, zbyt pluszowa, nie powoduje u słuchającego dyskomfortu.
Solo skrzypiec otwierające Nachtmusik II jest paskudne – przesłodzone, rozwibrowane, przeciągnięte, a przez to cukierkowate i nieznośnie sentymentalne:
Trzeba jednak dyrygentowi przyznać, że później jest już znacznie lepiej, a dobrze wypadają tu też odcinki bardziej mroczne i pełne napięcia. Dyrygent wydobywa też subtelne akcenty humorystyczne, jak parsknięcia waltorni i fagotów w tle:
Finał jest dość powolny, a przez to dostojny, pełen majestatu i powagi. Świetna jakość dźwięku gwarantuje że usłyszymy tu mnóstwo detali w rodzaju cichych uderzeń bębna basowego:
Ta muzyka lepiej brzmi kiedy ma więcej impetu, ale nie da się Chailly’emu odmówić daru do wyciągania tu różnych ciekawych detali, w rodzaju delikatnie zaokrąglonych fraz blachy:
Również zakończenie jest powolne i majestatyczne, ale pozbawione impetu.
Dużo tu drzew, ale lasu to one nie tworzą. Nie ma się tu poczucia słuchania spójnej, wciągającej opowieści, a delektowanie się poszczególnymi detalami sprawia, że Symfonia wydaje się pokawałkowana, epizodyczna, wydelikacona i pozbawiona ciągłości. To nagranie dobre do tego, aby przestudiować sposób orkiestrowania Mahlera, ale niekoniecznie nadające się do tego, aby to dzieło przeżyć.
Riccardo Chailly, Concertgebouw, 1994, I – 24:51, II – 16:12, III – 10:23, IV – 13:28, V – 19:00 [83:54], Decca
W bogatej dyskografii Garego Bertiniego znalazło się miejsce dla trzech nagrań VII Symfonii Mahlera. Dwa pierwsze, mało znane, to rejestracja koncertu dyrygenta z Berliner Philharmoniker z 1981 roku i nagranie z 2003 roku, także koncertowe, w którym artysta poprowadził Tokyo Metropolitan Symphony Orchestra. W pamięci wielbicieli muzyki najbardziej zapisała się chyba rejestracja Bertiniego z jego własną orkiestrą, czyli z Kölner Rundfunk Symphonie Orchester. We wstępie dyrygent odnalazł dobry balans pomiędzy ostrością brzmienia a jego ciężarem i mrokiem. Dobrze brzmi rejestr basowy – świetnie usłyszymy tu głuche uderzenia bębna basowego, przynoszące natychmiastowe skojarzenia z żałobną procesją:
Pierwszy temat jest pełen impetu, jednak w drugim Bertini powściąga emocje i dość długo czeka z doprowadzeniem orkiestry do należytego poziomu intensywności. W takich właśnie fragmentach słychać wyraźnie, że dyrygent chciał przedstawić dzieło Mahlera w duchu bardziej modernistycznym niż romantycznym. Brzmienie jest ostre i zdecydowane, ale jednocześnie mocne i nasycone. Pięknie brzmi sekcja blachy. Posłuchajcie tylko cichych nawoływań trąbek:
W powolnych, lirycznych epizodach Bertini umiejętnie odsłania cieplejsze, bardziej romantyczne oblicze tej muzyki. Świetnie wypadają odcinki grane przez puzony, z których dyrygent wyciąga ciężkie, masywne brzmienie, doskonale podkreślające mroczny charakter muzyki:
Zakończenie udane, dobrze wyważone, ani nie za ciężkie ani nie nazbyt rytmiczne.
Początek Nachtmusik I jest nieśmiały, przez co gwałtowna kulminacja robi tym większe wrażenie. Brzmienie jest tu przytłumione i lekko przymglone, a orkiestra rozkręca się na dobre dopiero w chwili, w której prezentuje pierwsze trio:
Świetnie brzmi niski, głęboki i dobrze wydobyty dźwięk tam-tamu:
Także niepokojący, oniryczny charakter drugiego tria został tu świetnie wydobyty i podkreślony:
Generalnie – bardzo dobra, nastrojowa interpretacja drugiego ogniwa Symfonii.
Scherzo rozpoczyna się wyraziście, rytmicznie, w wartkim tempie:
Bertini znakomicie podkreśla groteskowy, makabryczny i mroczny charakter tej muzyki, jej dziwny, niepokojący nastrój. Świetne, powolne, przewrotne, przeciągnięte zakończenie:
Serenada jest magiczna. Ni to nonszalancka, ni to odprężona, ni to groźna, ze znakomicie brzmiącą gitarą, mandoliną i harfą:
Część ta ma pod batutą Bertiniego niesamowity, dziwny i przekorny nastrój. Powab tej muzyki jest tu zwodniczy, słodycz natychmiast przełamywana jest brzydotą i niepokojem:
Jest to wykonanie szalenie wyraziste, bardzo ekspresyjne, intrygujące i niebanalne!
Bertini znakomicie podkreśla lekki, pełen wdzięku i nonszalancji charakter finałowego ronda. Ostre wejścia poszczególnych sekcji wzmacniają komizm tej muzyki. Powolne tempo momentami sprawia że nabiera ona beztroskiego i lekkiego charakteru:
Usłyszymy tu także wiele smakowitych detali w partii drewna, w tym nawet poburkiwanie kontrafagotu czy glissanda smyczków:
Jest to świetnie zrobione – dynamicznie, z humorem i werwą.
To świetna wersja Siódmej, wierna intencjom kompozytora, a jednocześnie pełna intrygujących, indywidualnych rozwiązań, nadających jej wyrazistego charakteru.
Gary Bertini, Kölner Rundfunk Symphonie Orchester, 1990, I – 21:34, II – 15:55, III – 9:46, IV – 13:31, V – 18:02 [78:48], Warner
Michael Tilson Thomas nagrał Siódmą dwukrotnie – za pierwszym razem z London Symphony Orchestra, za drugim natomiast już ze swoim własnym zespołem, San Francisco Symphony Orchestra.
Pierwsze z tych nagrań rozpoczyna się powoli, z namaszczeniem, głębią, brzmi jak marsz żałobny. Także drugi temat wstępu grany jest nieśmiało, jakby z wysiłkiem. Brzmienie orkiestry jest pełne, mocne, nasycone, znakomicie też brzmi rejestr basowy:
Tempo znacznie przyspiesza z momentem pojawienia się żywego, pełnego energii tematu pierwszego, który jest grany dość lekko, nawet zwiewnie:
Także później MTT prowadzi muzykę szybko, z dużą energią, bez przeciągania i bez rozpływania się w nastrojach. Zmianę przynoszą dopiero środkowe odcinki, grane powoli, z namaszczeniem i uczuciem. Są bardzo nastrojowe, ciepłe i romantyczne:
Amerykanin zwraca też baczną uwagę na zabiegi retoryczne w rodzaju pauzy tuż przed odcinkiem oznaczonym pomposo:
Znakomite zakończenie – ostre, dynamiczne, stanowcze, grane z wirtuozerią, polotem i precyzją:
Pierwsza z muzyk nocy rozpoczyna się chyba trochę zbyt nieśmiało, a col legno, czyli cytat z Revelge, jest za bardzo wycofany. Nie sposób jednak odmówić brzmieniu Londyńczyków barwności i świeżości. Przepięknie brzmi zwłaszcza lekko rozkołysany, niespieszny walc. Kapitalnie wypada brzmienie dzwonków pasterskich towarzyszące nawoływaniom dwóch waltorni:
MTT nigdzie się tu nie spieszy, pozwala muzyce wybrzmieć, umiejętnie kreuje też senny, nierzeczywisty nastrój tego ogniwa. Jednak odcinki kulminacyjne mogłyby być bardziej dograne, nieco silniejsze:
Pomimo że satysfakcjonujące, ogniwo to wydało mi się momentami zbyt przeliryzowane.
W trzeciej części znakomicie brzmi ostra, wyrazista artykulacja smyczków, w udany sposób wprowadzająca atmosferę grozy i niesamowitości:
Trio jest dla odmiany prowadzone bardzo powoli, lirycznie i czule. Trudno o większy kontrast:
Umiejętne skontrastowanie ze sobą ostrości i gładkości, mroku i prześwięcających czasem jaśniejszych odcieni stanowi o wielkiej wartości wykonania tego ogniwa. MTT doskonale wyczuł groteskowy, a przy tym oniryczny charakter tej części!
Nachtmusik II prowadzona jest niespiesznie, jest przy tym liryczna i ciepła, podobnie jak u Bernsteina (który był mentorem MTT). Dyrygent nie doszukuje się tu raczej bardziej mrocznych odcieni, prowadzi to ogniwo podkreślając poetyckość muzyki i jej dekadencką zmysłowość. Posłuchajcie jak powoli i delikatnie Tilson Thomas kończy tę część:
Finału słucha się z wielką przyjemnością, a to dlatego że jest, paradoksalnie, jednocześnie lekki i dostojny. Ale też MTT z tą dostojnością nie przesadza, pozwala tej muzyce na bycie dowcipną:
Kapitalnie wypadają tu ostre ataki perkusji:
A zakończenie jest niemal euforyczne:
To znakomita wersja. Świetnie zagrana, świetnie nagrana, a przy tym pokierowana z głową i wyczuciem, z odpowiednimi, silnymi kontrastami, pełne barw i emocji. Czego chcieć więcej?
Michael Tilson Thomas, London Symphony Orchestra, 1997, I – 21:42, II – 16:32, III – 10:33, IV – 14:08, V – 18:11 [80:39], RCA
Druga rejestracja amerykańskiego dyrygenta to już nagranie z jego zespołem, czyli z San Francisco Symphony Orchestra. Słychać że koncepcja dyrygenta nie zmieniła się za bardzo od czasu pracy z LSO. Wstęp jest prowadzony naturalnie, brzmi znakomicie, jest przy tym trochę mniej kontrastowy niż w poprzedniej interpretacji. Ta tutaj jest też gładsza, mniej ostra i chyba też bardziej rutynowa. Chociaż znajdziemy tu też ciekawe detale, jak choćby kontrapunkty smyczków w drugim temacie:
Także tutaj perkusja jest wyraźnie słyszalna, co bardzo wzbogaca i urozmaica brzmienie. Znakomita jest też precyzyjna i wyrazista blacha. Przepiękne ciche, ale żwawe są nawoływania trąbek:
MTT prowadzi tę część naturalnie, z wyczuciem i energią, ale jakoś brakuje tu świeżości jego poprzedniego nagrania. Jest wirtuozeria, jest polot, ale nie ma niczego istotnie nowego. Pomimo tego wielu fragmentów słucha się świetnie, zwłaszcza we wziętym w zawrotnym tempie zakończeniu:
W Nachtmusik I największe wrażenie robią odcinki marszowe – prowadzone żwawo i rytmicznie. Walc jest mile rozkołysany i ciepły w brzmieniu, ale już nawoływaniom waltorni brak atmosfery tajemniczości i grozy. Są na to zwyczajnie za szybkie. Jednak niektórym odcinkom MTT nadał świetnego, sennego i nierzeczywistego nastroju:
Scherzo jest bardzo dobre, ale odwiedzamy tu z Tilsonem Thomasem dobrze znane miejsca, w których chodzimy z góry ustalonymi ścieżkami i nowych dróg raczej nie szukamy. Dyrygent i orkiestra wykonują tę część gładko i tylko z rzadka uświadczyć tu możemy bardziej ostrych i szpetnych brzmień. To taki pluszowo-luksusowo-wygodny Mahler, który raczej nikogo za uszy nie poszarpie. Tak brzmi zakończenie:
Część czwarta to kontynuacja w eksponowaniu brzmień ciepłych i pluszowych, z tą jednak różnicą, że tutaj to jak najbardziej pasuje. Gitara i mandolina są bardzo ładnie wydobyte, ale szkoda że z takim samym pietyzmem dyrygent nie podszedł do różnych pikantnych i cierpkich brzmień wplecionych w ten smakowity sernik. Nachtmusik II staje się tu jednowymiarowe i przesłodzone. Nawet kulminacja brzmi łagodnie:
Finał jest grany z zacięciem, wirtuozowsko i energicznie. Blacha i perkusja są tu znakomite, a wszystko brzmi przejrzyście:
Zakończenie jest potężne i monumentalne:
Nie ma w tej interpretacji nic „złego”, ale nie porywa jak pierwsze nagranie MTT. Nie jest tak świeże i odkrywcze, więcej tu rutyny niż spontaniczności.
Michael Tilson Thomas, San Francisco Symphony Orchestra, 2005, I – 20:41, II – 15:32, III – 10:03, IV – 13:30, V – 18:06 [78:11], SFS Media
Po Siódmą sięgnął także wenezuelski maestro Gustavo Dudamel, który zarejestrował ją ze swoją Orquesta Sinfonica Simon Bolivar. To dość intrygujące i niestandardowe połączenie. Jak Latynosi poradzą sobie z tym stylistycznym miksem, w którym dekadencki niepokój schyłkowego romantyzmu miesza się ze stylizacjami muzyki wojskowej, tanecznej, z odgłosami natury i tyloma innymi odgłosami?
Początek jest obiecujący – powolny, mroczny, z dobrze podkreślonym rejestrem basowym. Dudamel nigdzie się nie spieszy, ale jednocześnie dba o to, by muzyka była intensywna i ostra. Kulminacje są pełnokrwiste, pełne energii i entuzjazmu. Pierwszy temat grany jest szybko, z wielką energią i z wyraźnym zaznaczeniem rytmiki (ostra artykulacja smyczków!), dzięki czemu bardzo wyraźnie kontrastuje z powolnym wstępem. Także temat drugi grany jest z wielkim impetem, czyli dokładnie tak jak chciał Mahler. Dudamel pozwala swojej orkiestrze naprawdę pograć, a ta reaguje z wielkim entuzjazmem, chociaż w odcinkach z udziałem perkusji zdradza wyraźnie swój latynoski rodowód. Wykonawcy z takim samym entuzjazmem przedzierają się przez powolne środkowe odcinki, przez co brak tu odpowiedniego kontrastu, aczkolwiek jakość dźwięku jest znakomita. Szczególnie spektakularne są wejścia blachy w niskim rejestrze i uderzenia bębna basowego. Także tutaj wiele hałasu, wiele entuzjazmu, wiele fiesty, wiele wirtuozerii i wiele entuzjazmu, ale pod względem treści muzycznej jest to danie raczej mało kaloryczne.
Część druga grana jest sprawnie, ale mało tu tego specyficznego mahlerowskiego nastroju, mało pracy nad budowaniem napięcia, a więcej delektowania się czystą urodą dźwięku, bez dbałości o treść. Dziwnie obojętnie brzmią tu nawet taneczne epizody, tak wydawałoby się naturalne do wykonania. Okazjonalnie zdarzy się Dudamelowi wydobyć i zaakcentować brzmienie bardziej zgrzytliwe, bardziej brzydkie, ale brana jako całość Nachtmusik I jest rozczarowująco blada. Mało tu dziwności.
Brakuje jej także w części trzeciej, która pod batutą Dudamela staje się orkiestrową bezą. Ładne to, efektowne, ale jednocześnie słodkie i puste w środku.
Słodka i beztreściowa jest także serenada, jednak grana jest delikatnie i w miarę wartko, co nawet do niej pasuje. Ładne jest zwłaszcza jedwabiste brzmienie smyczków. Szkopuł tylko że Nachtmusik II w niczym nie kontrastuje z poprzedzającymi ją ogniwami, które powinny być jednak bardziej kanciaste i niepokojące.
Finał jest szybki i głośny, pełen rytmicznej energii, zagrany wirtuozowsko i z wielką werwą.
Mało tu wglądu i mało zrozumienia. Być może ta Siódma, wysłuchana na żywo podczas koncertu, mogłaby się nawet podobać, ale niestety, tej interpretacji Dudamela nie można postawić obok rejestracji Klemperera czy Sinopoliego. Pod względem technicznym zrealizowana jest bez zarzutu, ale to wydmuszka, zbiór popisów nie łączących się w spójną całość. Canto de la Noche? Es así, señoras y señores!
Gustavo Dudamel, Orquesta Sinfonica Simon Bolivar, 2012, I – 22:12, II – 16:14, III – 9:30, IV – 13:00, V – 17:55 [78:51], Deutsche Grammophon
Za jedno z ostatnich nagrań tej Symfonii, zarejestrowane w 2015 roku, odpowiada węgierski dyrygent Iván Fischer, który poprowadził w nim swoją Budapest Festival Orchestra.
Początek jest dość szybki, lekki, płaski i zdradza że za wiele to my tutaj z rejestru basowego nie uświadczymy. Także drugi temat introdukcji jest wściekle szybki, a przy tym nieprzyjemnie bezrefleksyjny. Temat pierwszy jest dynamiczny, tak jak trza, szkopuł w tym, że z niczym nie kontrastuje. Narracja uspokaja się dopiero w chwili pojawienia się tematu w C-dur. Ogólnie jednak dominuje wrażenie pośpiechu i powierzchowności. Gra budapesztańskiej orkiestry jest precyzyjna i ostra, ale jednocześnie chłodna, mało ekspresyjna, pedantyczna i sterylna. Wibracji w smyczkach nie ma prawie w ogóle, co dopełnia tylko wrażenie cienkości i małej przestrzenności brzmienia. Drewno jest bardzo dobre, natomiast w wejściach puzonów i tub zdecydowanie brakuje masy brzmienia. Mało tu emocji, mało zadumy, mało namiętności, dużo za to wściekłej rytmicznej pulsacji. Jest to dobre w zakończeniu, ale brakuje tu jednocześnie oddechu i przestrzeni, których ta muzyka tak bardzo potrzebuje. W pierwszej części Fischer rozczarowuje, ślizgając się po powierzchni.
Nieprzyjemnie pospieszne są także przekrzykiwania się waltorni na początku drugiego ogniwa. Marsz jest ostry i wyrazisty, z mocno zaakcentowanym col legno w smyczkach. Muzyka jest odpowiednio dziarska i energiczna. Walc jest dobry, ale w wolnych odcinkach z zawołaniami blachy całkowicie brakuje kontrastu, jakiegokolwiek zawahania czy zmiany ekspresji. Wszystko sprawia wrażenie monotonnej rąbanki. Brzmi to tak jakby ktoś kazał Fischerowi nagrywać Siódmą za karę. Pretensjonalne i wystudiowane zwolnienia tempa nie poprawiają wrażenia.
Scherzo jest brawurowo zrealizowane przez orkiestrę – świetnie brzmią glissanda smyczków czy poburkiwania fagotów, ale te popisy gimnastycznie nie tworzą jeszcze klimatu, którego tu w ogóle nie ma. Jest za to gnanie przed siebie do upadłego. Rezultat nie jest ani powalający ani sugestywny.
Nachtmusik II grana jest wartko i rzeczowo, bez rozpływania się w nastrojach i bez zmysłowości. Gitara i mandolina są dobrze wydobyte z faktury, brzmią momentami mocno niepokojąco. Fischer wydobywa tu jednak sporo interesujących i wzbogacających ekspresję detali. Ładne, dobrze wyczute, śpiewne zakończenie (a więc jednak ta orkiestra potrafi śpiewać!).
Finał jest z całej interpretacji Fischera najlepszy, pełen energii, zawadiacki i buńczuczny, grany gorączkowo, z mocnym akcentowaniem wyrazistej rytmiki. Słychać tu też nareszcie radość z muzykowania, spontaniczność i humor, których tak bardzo brakuje wcześniejszym ogniwom.
Ogólnie nie jest to jednak najciekawsze wykonanie tego dzieła. Jest zbyt porządnickie, a wszystko jest w nim zbyt starannie zaplanowane, a przez to wyprane z emocji. To taki Boulez, tylko trochę szybszy.
Iván Fischer, Budapest Festival Orchestra, 2015, I – 20:54, II – 14:37, III – 9:12, IV – 12:36, V – 17:58 [75:17], Channel Classics
Alexandre Bloch nie jest dyrygentem szczególnie znanym z interpretacji muzyki Mahlera, ponieważ jednak to właśnie jego nagranie Siódmej jest ostatnim w kolejności chronologicznej, to także i je z ciekawości postanowiłem włączyć do tego zestawienia. Urodzony w 1985 roku artysta prowadzi tu Orchestre National de Lille, której jest dyrektorem artystycznym.
Pierwsze co rzuca się w uszy to dość jasna barwa brzmienia smyczków i brak wibracji w partii rogu tenorowego. Blacha jest nieco dyskretna w odcinkach tutti, nie wybija się na pierwszy plan i jest zazwyczaj nieco ukryta za smyczkami. Tempo jest wartkie, a Bloch prowadzi muzykę ostro, znajdując jednak czas na to, aby zwolnić w momentach, które tego wymagają. Drugi temat brzmi trochę lakonicznie, jednak pasuje do wizji dyrygenta, który zdecydowanie woli podkreślać radykalizm tej muzyki niż jej związki z romantyzmem. Brzmienie jest dość cienkie i przejrzyste, co także pasuje do tej koncepcji, choć osobiście wolę, kiedy powolne pastoralne odcinki grane są w nieco bardziej miękki i wylewny sposób. Dobrze za to wypada szybkie, rytmiczne i zdecydowane zakończenie, choć słychać tu też wyraźnie że sekcja blachy nie należy do najlepszych na świecie.
Część druga grana jest szybko i pewnie, momentami nawet dziarsko. Wszelkie militarne skojarzenia są tu bardzo na miejscu. Trio świetnie kontrastuje z tym materiałem, jest lekkie, rozkołysane i zmysłowe, a wiolonczele brzmią ciepło i ekspresyjnie. Przez cały czas muzyka jest żywa i komunikatywna, pełna humoru i charakteru.
Scherzo jest nastrojowe, niezbyt głośne (a ma być przecież cieniste, więc to dobrze!), a Bloch znakomicie eksponuje różne efekty specjalne w rodzaju glissanda klarnetu czy col legno smyczków. Także tutaj zwraca uwagę ciepłe brzmienie wiolonczel, a także ich znakomita artykulacja. Szkoda że wejścia kotłów są tak ciche i nieśmiałe – zdecydowanie przydałby się tutaj ostrzejszy dźwięk. Tak czy siak – to bardzo udana interpretacja trzeciego ogniwa.
Nachtmusik II jest prowadzona przez Blocha w zaskakująco szybkim tempie, co pasuje do jego radykalnej wizji tego dzieła. Dyrygent jest jednak elastyczny – potrafi nieco zwolnić, kiedy muzyka tego potrzebuje.
Finał jest szybki, dynamiczny i świeży, także tutaj wiele jednak zwolnień, w których Bloch elegancko i z wdziękiem zaokrągla frazy i bawi się muzyką, podkreślając jej humorystyczny charakter. Niestety, choć blacha gra dokładnie, to brzmieniu tej sekcji brakuje blasku i mocy.
Pomimo pewnych niedostatków jest to bardzo dobra Siódma – wyrazista i pełna ciekawych pomysłów. Może nie zastąpi na półce kolekcjonera najlepszych interpretacji tego dzieła, ale wiele tu ciekawych pomysłów i to ze względu na nie warto tego wykonania wysłuchać.
Alexandre Bloch, Orchestre National de Lille, 2019, I – 21:01, II – 14:58, III – 9:47, IV – 11:36, V – 16:50 [74:12], Alpha
Moje pewniaki, nagrania na pierwszy raz?
Scherchen (1953), oba Bernsteiny (ale bardziej pierwszy niż drugi), Tennstedt live z LPO, Abbado z CSO, Gielen z Berlińczykami, Bertini, Tilson Thomas z LSO, Barenboim, Haitink.
Wersje dla zainteresowanych?
Scherchen (1950, 1965), Klemperer, Horenstein, Barbirolli, Kubelik live, Kondraszyn z Concertgebouw, Maderna, Tennstedt z Cleveland, Sinopoli.