Yaroslav Shemet dyryguje Lutosławskim & Mahlerem w Filharmonii Śląskiej

Znajdująca się na ulicy Sokolskiej w Katowicach siedziba Filharmonii Śląskiej to miejsce, do którego mam szczególny sentyment. To właśnie tutaj jakieś dwie dekady temu zaczęło się moje chodzenie na koncerty. To tu po raz pierwszy usłyszałem na żywo Szeherezadę, Fantastyczną czy symfonie Mahlera – TrzeciąCzwartą. Kiedy więc przeglądając kalendarium koncertów Filharmonii Śląskiej trafiłem na informację, że w programie jednego z koncertów znajduje się właśnie Czwarta – postanowiłem odwiedzić Filharmonię na Sokolskiej. Czułem się tym bardziej zachęcony, że koncertem dyrygować miał szef artystyczny orkiestry, 27-letni Yaroslav Shemet, o którym słyszałem już wiele (a nawet bardzo wiele) dobrego.

Pierwszym utworem w programie był Tryptyk śląski Witolda Lutosławskiego, jego wczesny utwór napisany w 1951 roku, w którym autor wykorzystał tekst ludowy. Narratorką jest młoda dziewczyna. W pierwszej części skarży się na ukochanego, który ją porzucił, w drugiej smuci się z tego powodu, w trzeciej zaś dochodzi do wniosku, że przecież nie wszystko jest stracone i obśmiewa chłopaka, który wzgardził jej uczuciem. Partię solową wykonywała Monika Sendrowska. Artystka ma ładny głos o ciepłej barwie, ale jest to jednocześnie głos dość mały, który często znikał pod orkiestrą, nawet kiedy nie grała ona bardzo głośno. Shemet prowadził zespół z wielkim wyczuciem, krótkimi, wyrazistymi gestami podkreślał wyrazistą rytmikę, plastycznie i z wyobraźnią budował kulminacje, a orkiestra ochoczo za nim podążała, tworząc kreację sugestywną i interesującą. Swoją drogą – podaje się to dzieło jako przykład pójścia kompozytora na kompromis z estetyką socrealistyczną, ale jest to przecież utwór, który brzmi świeżo i osobno. Lutos to Lutos. Ale Tryptyk śląski, jakkolwiek znakomity, był tylko przystawką.
A Mahler?
Bez przydługich wstępów i bez ogródek przyznam, że przeżyłem tego wieczoru szok. Było to wykonanie rewelacyjne. Postęp, jaki zrobiła ta orkiestra od momentu, w którym słyszałem ją po raz ostatni, jest ogromny. Dyrygowanie Shemeta jest budowaniem opowieści, tworzeniem spójnej narracji, która ma swoją logikę, swój naturalny przepływ. To umiejętność sugestywnego komunikowania intencji orkiestrze, która uważnie i z ochotą podąża za kapelmistrzem. To atencja w stosunku do detali, to staranne cyzelowanie ich. To dyrygowanie bardzo ekspresyjne, które w żadnym wypadku nie przekształca się w popis pod publiczkę. To mające znaczenie gesty, które natychmiast przekładają się na to, co robi orkiestra. Jeśli Shemet buduje kulminację – to orkiestra gra bez żadnego skrępowania, dbając jednocześnie o piękno dźwięku. To dobra energia, którą czuć na estradzie. To uśmiechy, które dyrygent wymienia z muzykami orkiestry, to uśmiechy, które artyści wymieniają między sobą. To nie jest gra zblazowanych etatowych pracowników państwowej instytucji kultury, którym się nie chce i którzy odrabiają pańszczyznę. To jest gra, w której o coś chodzi. To jest słuchanie się nawzajem, to jest zaangażowanie, które widać, słychać i czuć. Rezultat jest taki, że słuchając siedziałem przez cały czas jak na szpilkach. Dyrygując Shemet nie bierze jeńców. Jego charyzma sprawia, że przez cały czas jest się w centrum wydarzeń, śledząc narrację z wypiekami na twarzy. Muzyka była prowadzona w tak zajmujący, dojrzały, inteligentny, wciągający i żywy sposób, że nie sposób było oderwać się od śledzenia jej, żal byłoby uronić choćby jedną nutę.
Była to kreacja imponująca. Doskonale zniuansowana pod względem temp i dynamiki, z wybuchowymi, ognistymi i soczystymi kulminacjami. Grana przejrzyście, z wyobraźnią. Wszystko było tam na swoim miejscu. Część pierwsza była żywa, lekka i pełna uroku, ze świetnymi solówkami dętych i potężną, przejmującą kulminacją. W drugim ogniwie zwracała uwagę umiejętność i wyczucie, z jakim Shemet skontrastował ze sobą poszczególne sekcje i wydobył specyficzny, typowo Mahlerowski humor. Świetne było solo skrzypiec w wykonaniu koncertmistrza. Część wolna grana była dźwiękiem ciepłym, ekspresyjnym i pełnym wyrazu. Kulminacje – wybuchowe i namiętne. Finał – żywy i energiczny, z dobrym solo w wykonaniu Sendrowskiej. Nie było w tym wykonaniu żadnych martwych punktów, które czasem zdarzają się niektórym dyrygentom. Shemet przez cały czas utrzymywał żywą pulsację, przez cały czas wiedział o co w tej muzyce chodzi i co z nią zrobić. Dawno już nie miałem tak, że słuchając wykonania bardzo dobrze mi znanego utworu Mahlera aż tak odleciałem w świat muzyki, będąc pod wrażeniem jakości pracy wykonawców. Ostatni raz zdarzyło mi się to w Berlinie kilka lat temu, jak Haitink dyrygował Dziewiątą. Dobrze radzę – zwróćcie uwagę na nazwisko Shemeta w programach koncertów i korzystajcie. Jestem przekonany, że to artysta, który jest właśnie u progu wielkiej kariery.

foto. Wojciech Mateusiak Fotografia/Filharmonia Śląska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.