Yaroslav Shemet dyryguje Sibeliusem, Griegiem i Lutosławskim w Filharmonii Śląskiej

Yaroslav Shemet lubi najwyraźniej tradycyjnie ułożone programy. Na początek poemat symfoniczny, potem koncert z solistą, a na finał duże dzieło orkiestrowe. Tak był też właśnie ułożony program piątkowego koncertu na Sokolskiej.

Finlandia jest najbardziej znanym poematem symfonicznym Jeana Sibeliusa. To utwór powstały w okresie, w którym Finowie szczególnie stanowczo musieli przeciwstawić się opresyjnej rosyjskiej polityce i z tego powodu Shemet zapewne mocno sympatyzuje z jego przesłaniem. Jeśli chodzi o wykonanie to było ono niezwykle staranne i pięknie wykończone. Imponowała artykulacja kontrola dynamiki w sekcji blachy, która choć głośna i mięsista to nigdy nie stawała się krzykliwa i nigdy nie przykrywała pozostałych grup instrumentów. Smyczki były wspaniałe – jędrna, wyrazista, ciepła kantylena, a także precyzja ataków kwintetu, wywierały wielkie wrażenie. Dramaturgia dzieła była bardzo starannie rozplanowana i czytelnie przeprowadzona – od złowrogiego, ciężkiego początku (w którym kapitalnie wypadły ostro urywane dźwięki blachy), poprzez hymn dętych drewnianych, aż do pełnej patosu apoteozy w zakończeniu. Finlandia jest dla twórczości Sibeliusa tym, czym Preludia w dorobku Liszta – crowd pleaserem, który choć bardzo dobry to jednak nie może mierzyć się z najlepszymi dziełami tego twórcy. Chciałbym usłyszeć Shemeta dyrygującego Tapiolą, Córką Pohjoli, Luonnotar, Oceanidami czy En saga. To byłoby coś! Takim „cosiem” było też jednak bez wątpienia dramatyczne wykonanie Finlandii.

Jako następny zabrzmiał Koncert fortepianowy a-moll Edvarda Griega, w którym rolę solową wykonał Carter Johnson. Jego interpretacja wydała mi się dziwnie blada i bezbarwna, grał cicho i nieśmiało, jakby się bał. Rozumiem, że starał się być może odnaleźć w tym dziele jakieś liryczne odcienie i półodcienie odcieni, ale to nie jest utwór, który zyskuje na tego typu podejściu. Trzeba tu pokazać trochę pazura i blasku, których tu bardzo mocno brakowało. Jeśli o Shemeta chodzi to jest on niebezpiecznym akompaniatorem. Z jednej strony solista może czuć się przy nim komfortowo – nie tylko nigdy nie zagłuszy, ba, dostosuje dynamikę do solisty, będzie uważnie i czujnie za nim podążał. Ale też jeśli solista nie ma zbyt wiele do powiedzenia w danym utworze, to na pierwszy plan wybije się orkiestra. Tak też było tutaj – mieliśmy dość bezbarwne fragmenty grane przez Johnsona, w których nic się nie działo i mieliśmy porywające odcinki tutti, dyrygowane drapieżnie i z pasją. Szczególnie pięknie brzmiały wiolonczele w pierwszej części, prowadzące ekspresyjną, ciepłą kantylenę. Na bis pianista zagrał drugą część Sonaty c-moll Schuberta, udowadniając przede wszystkim że na tego kompozytora trzeba mieć pomysł. Był to bis nieco przydługi i mocno usypiający.

Jednak wisienką na torcie było wykonanie Koncertu na orkiestrę Witolda Lutosławskiego. Było ono wspaniałe. Dynamiczne, drapieżne, wyraziste, niezwykle staranne pod względem opracowania technicznego, doskonale rozplanowane i wnikliwe pod względem interpretacji dyrygenta. Znowu sprawdziło się to, o czym pisałem już wcześniej – orkiestra pracuje i stara się, postęp jest ogromny, a rezultaty imponujące. Cały czas widać też entuzjazm i radość, jaką muzycy mają ze wspólnej pracy. Chcąc podkreślić jakiś bardziej udany moment musiałbym streścić przebieg całego utworu. Dość powiedzieć że wejścia smyczków w pierwszej części były ostre i zadzierzyste, utrzymana w zawrotnym tempie część druga była lekka, zwiewna i chochlikowata (a jak dopracowana pod względem artykulacji!), a finał rozplanowany był kapitalnie i skończył się potężnym, soczystym tutti. Szkoda że sala Filharmonii Śląskiej jest tak mała, bo chwilami miało się wrażenie że dźwięk jest zbyt ściśnięty, co nie było winą orkiestry, a akustyki. W bardziej dogodnych warunkach akustycznych interpretacja ta zabrzmiałaby jeszcze lepiej. Shemet dyrygował bardzo ekspresyjnie, ale każdy z jego gestów był potrzebny i znajdował odzwierciedlenie w brzmieniu. Gdyby tak nagrać to na płycie – to byłaby sensacja, i to nie tylko na skalę kraju. Nachodzi mnie taka refleksja, że jeśli chodzi o orkiestry grające w tym rejonie kraju, to Orkiestra Filharmonii Śląskiej coraz mocniej utwierdza się w czołowej pozycji, deklasując inny, bardziej znany i renomowany zespół rezydujący w tym samym mieście, który osiadł chyba za bardzo na laurach.

 

foto. Karol Fatyga

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.