IX Symfonia D-dur Gustava Mahlera jest utworem bardzo szczególnym i z wielu względów ogromnie trudnym. To ostatnie dzieło ukończone przez kompozytora, z tego względu interpretowane jest jako utwór pożegnalny, symbolizujący pogodzenie się z losem. Wymaga ogromnej koncentracji ze strony orkiestry, dyrygenta i publiczności. Wymaga umiejętności ogarnięcia wielowymiarowej, gęstej faktury i czytelnego jej przedstawienia. Wymaga też od dyrygenta wielkiej dojrzałości emocjonalnej i umiejętności wykreowania spójnej, potoczystej wizji i specyficznej, trudnej do ujęcia w słowa atmosfery. Pod tym względem jest to dla wszystkich zaangażowanych w wykonanie tego dzieła rodzaj ostatecznego testu.
Yaroslava Shemeta i Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Śląskiej słyszałem do tej pory w „najłatwiejszej” Czwartej, którą zagrali znakomicie, jednocześnie bardzo wysoko zawieszając sobie poprzeczkę w kwestii wykonań kolejnych dzieł tego kompozytora. Idąc na piątkowy koncert spodziewałem się więc czegoś specjalnego. Czy Shemet i Orkiestra spełnili pokładane w nich nadzieje czy też porwali się z motyką na słońce?
Shemet jest dyrygentem poważnie i odpowiedzialnie podchodzącym do swojej pracy, umie też zainspirować orkiestrę do znakomitej gry, umie ich zaangażować, więc całe szczęście prawdziwa okazała się pierwsza z tych dwóch opcji.
Charakter każdej z części oddany został po mistrzowsku. Andante comodo było doskonale zarysowane pod względem dramaturgii. Umiejętne stopniowanie dynamiki, odnajdowanie różnych jej odcieni, kreowanie zniewalająco sugestywnej ciągłości, ogromne zróżnicowanie kolorystyczne, koncentracja ze strony orkiestry – wszystko to dało rezultaty absolutnie powalające. Shemet znakomicie wydobył z brzmienia partię harf, kwintet był mięsisty, jędrny, a jednocześnie przejrzysty, blacha, ze specjalnym uwzględnieniem waltorni, zabrzmiała wspaniale. Rewelacyjnie wypadł dialog fletu z waltornią pod koniec tego ogniwa. Narracja prowadzona była cierpliwie, z wielkim wyczuciem, ale wejścia, zwłaszcza smyczków, potrafiły być ostre i zdecydowane. To połączenie ostrości i refleksyjności to sedno stylu Mahlera, a umiejętne podkreślenie tego aspektu to wielka sztuka. Znakomicie wypadła też perkusja, zwłaszcza w momentach kulminacyjnych. Shemet wydobywał także rozmaite detale w rodzaju krótkiej solówki klarnetu basowego w pierwszym załamaniu akcji. Imponująca była też jego zdolność do różnicowania tempa – subtelne rubata, delikatne zwolnienia i przyśpieszenia doskonale pasowały do charakteru muzyki. Były w punkt.
Część druga, makabryczny lendler, także wypadła znakomicie, ale z innych powodów. O ile w części pierwszej kwintet był rozśpiewany, to tutaj pokazał ostrą, zdecydowaną artykulację, połączoną z umiejętną grą barwą. Brzmienie było momentami rozmyślnie brzydkie, grubo ciosane, co tylko dodawało temu ogniwu charakteru i wyrazistości. Znakomicie wypadło także drewno (zwłaszcza fagoty!) i ponownie waltornie. Mahler wpisał w partyturze, że ogniwo to ma być zagrane etwas täppisch und sehr derb (niezgrabne i bardzo szorstkie) – i takie właśnie było.
W Rondzie-Burlesce uwagę zwracał sposób, w jaki smyczki realizowały główną wskazówkę wykonawczą – sehr trotzig (bardzo hardo, przekornie lub uparcie – w zależności od tego, która wersja tłumaczenia nam pasuje). Tempo było umiarkowane, ale dzięki temu Shemet wydobył z orkiestry mnóstwo niuansów. Błyszczała tu blacha, klarnet Es i znakomicie wkomponowane w brzmienie harfy. Całość była idealnie sarkastyczna, pełna czarnego, makabrycznego humoru. Część środkowa z melodią zapowiadającą finał była poprowadzona dość szybko – nie wiem czy nie należało tam jednak bardziej zwolnić.
Przejście z części trzeciej do Adagia było niezwykle plastyczne, a przerwa między ogniwami była minimalnej długości. Co mogę powiedzieć o tej ostatniej części? Że smyczki zagrały ją mięsiście? Że kontrasty rejestrów wypadły przejmująco? Że harfy brzmiały pięknie? To wszystko prawda, ale ogólne wrażenie ze słuchania Adagia było czymś więcej niż sumą tych części. Intymne, powoli wygasające zakończenie wbijało w fotel, a długa, trwająca może nawet minutę cisza była jasnym sygnałem, że cała Symfonia przejęła publiczność do głębi. W ogóle publiczność także spisała się na medal – na sali panowała cisza i atmosfera skupienia. Jeśli mam być szczery – wobec czegoś tak absolutnie specjalnego czuję się bezradny. Czuję, że słowa nie są w stanie oddać istoty tego, co się wydarzyło, a wszelkie próby dookreślenia są z góry skazane na niepowodzenie. To coś, co uskrzydla i zostaje w głowie i w sercu na bardzo długi czas, zmieniając koncepcję tego, czym jest muzyka i o czym powinna opowiadać.
Czy było w tym wykonaniu coś, co mi się nie podobało? Może akustyka sali – bardzo sucha, nie dająca szansy na dłuższe wybrzmienie dźwięków. Przeszkadzało to trochę w ogniwach skrajnych, gdzie dźwięk powinien bardziej rozmywać się na brzegach. Tu było to niemożliwe, ale to nie była już wina wykonawców.
Wykonanie Dziewiątej na tak wysokim poziomie (a już zupełnie na marginesie dodam, że grali ten utwór po raz pierwszy!!!) to ogromny krok naprzód w rozwoju artystycznym – zarówno dla Maestro Shemeta, jak i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Śląskiej. Zdali ten test śpiewająco. Pokazali że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Bravo!
foto. Wojciech Mateusiak/Filharmonia Śląska
Przepiękna recenzja .Gratuluję moim.kolezanlą i kolega z orkiestry Filharmonii Śląskiej i wspaniałemu ,genialnemu dyrygentowi
Szanowny Panie! Bardzo żałuję, że nie byłem na zakończeniu sezonu w Filharmonii Śląskiej. Nie wiem, czy to niedopatrzenie, czy może niezdrowa rywalizacja, ale tego samego dnia odbywało się zakończenie sezonu w NOSPR, połączone z pożegnaniem Lawrence`a Fostera. Koncert, czyli opera Falstaff Verdiego, moim zdaniem wypadł blado. Po pierwsze, wybór repertuaru: wystawianie opery ze śpiewakami na tle orkiestry, bez scenografii, kostiumów, całego scenicznego dziania się skupiającego uwagę publiczności, jest nieporozumieniem. Mimo starań wykonawców, zwłaszcza Lestera Lyncha, świetnie czującego się w tytułowej roli, było to po prostu nudne i w żaden sposób nie rekompensowało widzom prawie trzygodzinnego siedzenia w sali koncertowej. Rozumiem, że operę wybrał L. Foster, który Fastaffa wystawiał w Marsylii, gdzie był dyrektorem artystycznym. Na szczęście zakończenie kolejnego sezonu NOSPR będzie miało miejsce 20 czerwca 2024, dzień przed zakończeniem sezonu w FŚ, a M. Alsop będzie dyrygować II symfonią Mahlera. Nadarzy się znakomita okazja do porównań, bo FŚ nowy sezon zaczyna 15 września, i to właśnie drugą Mahlera. To kolejny kamyczek do ogródka NOSPR, który rozpoczyna granie dopiero w październiku. W styczniu NOSPR zagra piątą Mahlera z Antonim Witem, FŚ w marcu wykona czwartą, a w maju szóstą (mam nadzieję, że termin nie będzie kolidował z koncertem w ramach festiwalu Kultura Natura NOSPR). A więc kolejny sezon zapowiada się w Katowicach Mahlerowsko. Wypada się cieszyć i czekać na wspaniałe wykonania. Pozdrawiam z Katowic, Jan Siechowski
Dzień dobry! Z mojego doświadczenia wynika, że koncertowe prezentowanie oper rzadko kiedy kończy się dobrze. Zazwyczaj jest nudnawo, a też Foster nie jest dyrygentem, za którym ktoś u nas będzie mocno tęsknił. A co do nowego sezonu to ma Pan rację – zapowiada się ciekawie. Pozdrawiam serdecznie!