Program niedzielnego porannego koncertu w Musikverein przedstawiał się obiecująco. Jako solista wystąpił obecny na estradach koncertowych już od wielu dekad skrzypek Pinchas Zukerman, a Wiener Philharmoniker poprowadził Zubin Mehta, czyli artysta, którego także nie trzeba przedstawiać.
Nigdy wcześniej nie słyszałem na żywo Zukermana. Jego wykonanie III Koncertu G-dur KV 216 Mozarta nie był zbyt udane. Nie jest to wielkie, rozbudowane, wirtuozowskie dzieło, gdzie można błysnąć techniką. Jest to utwór, w którym trzeba pokazać przede wszystkim muzykalność, lekkość i poczucie humoru. Z tym ostatnim nie było u solisty wcale tak źle, szkopuł w tym, że wiele zupełnie podstawowych parametrów było zrealizowanych w sposób chwiejny i dyskusyjny. Artykulacja (zwłaszcza w odcinkach staccato, przez które artysta po prostu się prześlizgiwał), intonacja, barwa – trudno powiedzieć, aby elementy te zrealizowane były w satysfakcjonujący sposób. O ile więc kiedyś Zukerman należał do ścisłej światowej czołówki, to teraz już się w niej niestety nie znajduje. Mehta prowadził znacznie odchudzoną orkiestrę w dobrze dobranym tempie. Było w tym w zasadzie quasi-kameralnym muzykowaniu dużo miękkości, gładkości, ale także wdzięku. Frazowanie i snucie śpiewnych melodii Wiedeńczycy mają opanowane do perfekcji.
Miałem jeszcze w pamięci zeszłoroczne wykonanie Siódmej Brucknera przez Mehtę. Odebrałem je wówczas jako zagrane przez orkiestrę co prawda zjawiskowo, ale jednocześnie nieco zbyt neutralne pod względem interpretacyjnym. Dziewiąta jest trudniejsza niż Siódma, wymaga od wykonawców mocniejszego podkreślenia dramatyzmu, jest też dziełem cięższego kalibru, pisanym w cieniu nadchodzącej śmierci, która zabrała kompozytora przed ukończeniem finału. Obawiałem się nieco, czy dzieło to pod batutą Mehty nie będzie za lekkie, okazało się jednak że moje obawy były przedwczesne. W wykonaniu zwracały uwagę znakomicie rozłożone akcenty, przestrzenność, doskonałe rozplanowanie formy, co dało w sumie całość niezmiernie poruszającą. Na szczególną uwagę zasługiwała blacha – gęste, doskonale stopione brzmienie tub wagnerowskich, waltorni, puzonów i trąbek robiło wielkie wrażenie i doskonale pasowało do tej muzyki. W pierwszym ogniwie Mehta budował kulminacje cierpliwie, doskonale stopniując dynamikę i starannie pilnując, aby miejsca największego zagęszczenia narracji robiły odpowiednio silne wrażenie. Najbardziej kontrowersyjnym elementem tego wykonania było Scherzo – zagrane dość powoli, ciężko i masywnie. Chyba wolę w interpretacjach tego ogniwa więcej ognia i zapamiętania – w takim stylu, w jakim odnaleźć je można w kilku starszych nagraniach. Ale nawet jeśli był w tym ogniwie jakiś niedostatek wrażeń, to wieńczącę symfonię Adagio było już zupełnie satysfakcjonujące. Płynęło niespiesznie, w dobrze dobranym tempie, z pięknie zbudowanymi kulminacjami. Chyba najbardziej satysfakcjonującym elementem tego wykonania było to, że słuchając go miało się wrażenie doskonałego panowania przez Mehtę nad formą i proporcjami. Tego typu elementy często rzucają się w uszy podczas słuchania wykonań starych mistrzów, którzy dobrze wiedzą, że czasem mniej znaczy więcej.
foto. Julia Wesely
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl